Komiksy w klimatach westernu są na topie! Niezaprzeczalnie Egmont, czyli największy wydawca w naszym kraju, zauważył ten stan rzeczy. W ciągu kilku lat przybliżył nam (prawie) cały świat przygód porucznika Mike Blueberre'ego autorstwa tuzów: rysownika Jean Giraud'a aka Moebiusa i scenarzysty Jean-Michela Charliera.
Z tym „całym światem”, to przesadziłem. Albowiem czekam na młodzieńcze przygody garbatego nosa vel Mike'a. Jednakże cieszy fakt, że w tym miesiącu, nasz stołeczny edytor wprowadził do dystrybucji pierwszy tom zbiorczego wydania (łącznie w środku 3 komiksy z 7) przygód Jim'a Cutlass'a. Ba, także powstałego westernu (przynajmniej pierwszy tom) dzięki pomysłowi i staraniom wspominanych tuzów, a od drugiego tomu i również trzeciego, w oprawie graficznej (znanego i lubianego w naszym kraju) Christiana Rossi.
Opowieść ta w duchu historii o Blueberry'm osadzona została także, w tym samym okresie dziejowym, czyli lata 70. XIX w. na Dzikim Zachodzie.
Rożnicę? Mike szalał sobie na prerii i toczył potyczki z Indianami, a nasz Jim Cutlass uprawia bawełnę, jest oficerem i moczy nogi na mokradłach. Nim to jednak nastąpi, to najpierw musiał wyruszyć po spadek (po wujku) do Nowego Orleanu, czyli z Północy Stanów Zjednoczonych Ameryki, na Południe.
Wszystko to dzieje się tuż przed wybuchem Wojny Secesyjnej. A wiadomym jest, że nie jest to dobry moment na podróże w tym kierunku jankesa abolicjonisty.
Nasz Jim wpadnie i to dosłownie w ręce zwolenników niewolnictwa, ale także będzie musiał zmierzyć się ze swoja kuzynką i wieloma innymi indywiduami.
Esencjonalna akcja opowieści pędzi na złamanie karku i co rusz Jim wpada, z deszczu pod rynnę. Strzelaniny, walki, wieszania, napady, palenia stodół z belami bawełny, plus wredne seksowne kobiety, do tego meliny i knajpy Nowego Orleanu, dobrzy i źli – murzyni i białasy, do tego przewrotki scenariuszowe i kolejne atrakcje.
Ten komiks płynie niczym Missouri. Za każdym zakrętem, a właściwie za każdą stroną komiksu czeka kolejna niespodzianka! Zaczniesz czytać i nie możesz przerwać. Ta wielowątkowa i rozbudowana przygoda wciąga niesłychanie. Z mistrzowską precyzją kreślony jest tu każdy element scenariusza i tła, dosłownie całego otoczenia. Dodatkowo ten tytuł mocno nawiązuje do wydarzeń historycznych. Ma się wrażenie, iż w pewien sposób bawi i uczy.
Na sam koniec tego wątku dodam. Nowy Orlean i okolice w westernach nie za często są pokazywane, a tu mamy w trzech tomach pełną paletę barw i folkloru z tych okolic. Na tle wielu historii z Dzikiego Zachodu, daje to wrażenie nowości.
Krótko i na temat oprawy graficznej. Ta zaprezentowana przez Moebiusa jest taka sama jak w ostatnich tomach Bluerre'ego i można rozpisywać się o niej w samych superlatywach, ale także dobrze podrabia ten styl arcymistrza, w kolejnych komiksach Christian Rossi.
Jedynym zdaniem, oprawa jest przyjemna dla oczu i o samej stronie graficznej można pisać wyłącznie pozytywnie. Przepiękne ujęcia miasta, walk i jeźdźców, proporcjonalność na tle moczarowego piękna Nowego Orleanu, to wszystko absolutnie zachwyca! Sama konstrukcja oparta na klasycznym kadrowaniu oraz przejrzystości prezentuje się nienagannie. Widać w tym wszystkim ogrom pieczołowitości i precyzji.
W tym miejscu należy wspomnieć o samym wydaniu. Uwagę przyciąga przepiękna okładka przedstawiającą rudowłosego Jima i jego kuzyneczkę. Solidny grzbiecik, twarda oprawa, duży format, idealnie w najdrobniejszych szczegółach dopracowany DTP to cechy które kształtują jakość tej edycji. Całość wydrukowano na kredowym grubym papierze i dobrze została nasycona farbą drukarską, iż widać faktury, impasty. Ba! Efekt ten prezentuje się malowniczo i choćby owe względy zachęcają do lektury!
Podsumowując! Zastanawiałem się. Czy czasem seria Jim Cutlass, nie miała być spin-offem do wspominanej głównej serii przygód Mike Blueberre'ego? Notabene, w tym okresie w 1979 roku, wspominany duet arcymistrzów rozpoczął produkcję młodzieńczych przygód Blueberre'ego. Nie zmienia to stanu rzeczy, iż dostaniemy w swoje ręce kawał solidnie poprowadzonego westernu, w którym źli i dobrzy mają takie same nieobliczalne charakterki. Dostajemy w swoje łapki przygodową opowieść, którą wspaniale się czyta! Ba, przy tym pierwszym tomie odpocząłem po trudach dnia codziennego, a w tych trudnych czasach Coronavirusa, jest to wartość sama w sobie.
Zdecydowanie polecam!
|
autor recenzji:
Dariusz Cybulski
30.03.2020, 16:24 |
BLUEBERRY SKLONOWANY
Nie dość, że obił gębę nie temu co trzeba, to jeszcze pomógł czarnoskóremu. I został koniokradem… Tak zaczyna się „Jim Cutlass”. Western, który wykreowali Jean-Michel Charlier i Jean Giraud. Tak. Ci sami twórcy, którzy odpowiadają za serię „Blueberry”! A że dzieje Mike’a „Borówki” poznaliśmy w całości - a przynajmniej podstawowy cykl składający się z 28 albumów wzbogacony o trzytomową serię „Marshal Blueberry” - nie dziwi mnie, że wydawca sięgnął po kolejny komiks z nazwiskami Charlier i Giraud na okładce.
Cutlass przybywa do Luizjany, by odziedziczyć spadek po wuju, niejakim… Jonahtanie Swifcie. Sęk jednak w tym, że prócz niego część ziem zapisał też kuzynce Carolyn. W dodatku zażyczył sobie, że nie mogą plantacji sprzedać, ani podzielić. Ba, marzyło mu się ponoć, że drogi Carolyn i Jima splotą się na ślubnym kobiercu. Bohater armii Shermanna szybko jednak wpada w kolejne tarapaty. Nacisnął na odciski kolesiowi znanemu jako Playcard, podpadł przełożonym, kilku stróżom prawa. Zadarł też z Ku Klux Klanem oraz – co nawet gorsze – ze swoją kuzynką. Za każdym razem jednak wraca niczym bumerang na plantację Cyprus Lodge, która też zalicza upadki, ale – niczym feniks – odradza się z popiołów.
„Jim Cutlass” nie jest komiksem odkrywczym. W porównaniu – bo bez tego porównania nie da się pisać – do serii „Blueberry” jest wręcz wtórny. Fakt, rozwija nieco inne wątki. Nie ma tu Indian, są za to czarnoskórzy i ich prześladowcy. Ale nie ma też dawki humoru. „Jim Cutlass” jest próbą pokazania Ameryki na serio. Są więc w komiksie sprawy społeczne wynikające w Wojny Secesyjnej i lat segregacji rasowej. Tylko, że w wykonaniu Charliera i Girauda „na serio” nie do końca wychodzi. Dlatego, że zawsze będziemy patrzeć na tych twórców przez pryzmat serii, której tytułu nie chce mi się już powtarzać… Takie życie.
Dlatego nie ma co ukrywać, że „Jim Cutlass” był próbą wykorzystania popularności „Blueberry’ego” (premierowy album z jego przygodami ukazał się w 1965 roku). Pierwszy album z Jimem stworzył wspomniany na początku duet. To „Missisipi River” - na zachodzie ukazał się w roku 1979. „Blueberry” z kolei w tym czasie doczekał już albumu z numerem 18 (był to „Złamany nos” opublikowany w roku 1980). Ale na kolejną wizytę w świecie Cutlassa czytelnicy musieli czekać aż do roku 1991. W dodatku komiksu nie rysował już Giraud (widnieje w stopce jako współscenarzysta; po śmierci Charliera pozostał jedynym scenarzystą), ale Christian Rossi. Widać to w warstwie graficznej komiksu. Rossi rysuje w bardziej uproszczony sposób niż Giraud. Choć trzeba przyznać w udany sposób – tu akurat buty Girauda mu pasują - kreuje kolorystykę.
Na cały cykl składa się zaledwie siedem albumów. My, w tomie pierwszym, dostajemy już trzy z nich. W zapowiedziach Egmontu jest już tom drugi. I – można wnioskować – edytor zamknie nim ten komiksowy epizod Jeana Girauda. Girauda, który dał się poznać też jako Moebius… Czy warto ten epizod poznać? Fani francuskiego twórcy z pewnością go nie odpuszczą. Ci, którzy nie są wiernymi wyznawcami Moebiusa i nie muszą mieć na swojej półce wszystkiego, do czego przyłożył rękę, mogą sobie ten epizod jego komiksografii odpuścić.Z kolei miłośnicy westernów pewnie i tak spróbują tej strawy. Chociaż na rynku są serie ciekawiej poprowadzone - że wspomnę cykle "Blueberry" i "Szósty rewolwer" czy po prostu album "Western" Grzegorza Rosińskiego i Jeana Van Hamme.
|
autor recenzji:
Mamoń
28.03.2020, 20:44 |