Nie ma nic bardziej podniecającego dla pisarza powieści detektywistycznych niż udział w eksperymencie. Na zaproszenie ekscentrycznego bogacza grupka pisarzy udaje się na wyspę, by poznać zupełne inne podejście do dedukcji i analizy. Oto Mr Roderick Ghyll, właściciel bogatej, urządzonej nowocześnie posiadłości przedstawia zebranym jego pomysł na rozwikłanie każdej detektywistycznej zagadki. Będzie on nie tylko sposobem na dowiedzenie kto w jakimkolwiek utworze literackim zabił czy zrabował, ale także pomoc policji. Tyle że zaraz po pokazie miliarder w niewyjaśnionych okolicznościach znika. Tu pojawia się już prawdziwe śledztwo.
Policja jednak jak to policja: cieszy się, że ma pod ręką kogoś, kto pomoże jej w śledztwie. Szybko namawia do współpracy pisarzy, a ci, każdy na swój sposób, próbuje dociec co stało się z panem Ghyllem. Podczas tych prób obserwujemy nie tylko proces dedukcji każdego z autorów, ale także poznajemy ich przyzwyczajenia (drzemki „Baronowej”, wieczorne czytanie „biblii” Knoxa, zamiłowanie do broni Dorothy), charaktery (cięte rozmowy Agathy z Chestertonem, animozje pomiędzy Knoxem a Majorem) czy manie (plany sytuacyjne i miłość do map czy schematów Carra).
Pośród tych wszystkich historycznych odniesień i wyobrażeń o autorach powieści kryminalnych nie tkwi sama tajemnica: co stało się z Ghyllem i kto zawinił jego zniknięciu? Jaki był udział Erica, a jaki lokaja? A może to żaden z nich? Ostatecznie odpowiedzi na te pytania prawdopodobnie nie są tak skomplikowane, ale ważniejsze dla pisarzy i nas, czytelników, jest przecież gonienie króliczka, niż złapanie go, nad czym ubolewa policja.
|
autor recenzji:
MonimePL
29.07.2022, 13:59 |
- Słyszysz ten dźwięk?
- To burczenie? Myślałam, że to twoja perystaltyka.
Ten dialog pięknie wprowadza w klimat komiksu „Klub Detektywów”, którego autorem jest Jean Harambat. Jest absurdalnie, elegancko, z flegmą i… Tajemniczo. Wszak to kryminał.
Kryminał nie byle jaki. W rolach głównych występują (werble): Gilbert Keith Chesterton, Agata Christie, John Dickson Carr, Dorothy L. Sayers, Alfred Edward Woodley Mason, Emma Orczy i ojciec Ronald Knox. Crème de la crème twórców kryminału. To zobowiązuje. Autor musiał więc pójść zgodnie ze stworzonym przez ojca Knoxa „Dekalogiem Kryminału” (znajduje się wewnątrz komiksu). Wpisał się przy tym też w ducha czasu i miejsca. Pokazał lata 30. XX wieku oraz brytyjską Kornwalię. A dokładniej leżącą u jej brzegów wyspę zakupioną przez niejakiego Rodericka Ghylla. Zafascynowanego robotami ekscentryka, który w pewnym momencie… Ginie! Któż jeśli nie członkinie i członkowie tytułowego Klubu Detektywów najszybciej rozwiąże zagadkę jego śmierci?
Każdy ma swoje sposoby na śledztwo. Nawet jeśli ma to być śledztwo metodą opartą o brak metod. W połączeniu z genialnymi dialogami, uwagami, docinkami i kąśliwymi komentarzami, dostajemy tekstowy i fabularny majstersztyk. W duchu brytyjskiego humoru, którego nie powstydziła by się ekipa spod znaku Monty Pythona. Tu flegma łączy się z inteligentnym żartem. Również żartem bohaterów na swój temat. Np. Agata Christie którymś momencie stwierdza, że jej pisanie można przyrównać z maszyną do… robienia kiełbasy. Ktoś inny pytany czy udało mu się dopaść uciekiniera odpowiada: „Jedyne, co udało mi się złapać to lumbago”. A to pierwsze z brzegu przykłady na finezję Jeana Harambata. Nie brakuje wplecionych w fabułę filozoficznych dysput, ale i rozmów na temat prywatnego życia kryminalnej śmietanki. Są podrzucane motywy zbrodni. Bigamia? Arszenik? Fakir? (dobrze czytacie, fakir :) Są oczywiście agenci obcych mocarstw, przemytnicy i… Tajemniczy robot, który twierdzi, że to on zabił. Tylko czy można wierzyć bezdusznej maszynie?
Wszystko to rozgrywa się w przepięknie wyrysowanych plenerach. Wielka Brytania – ze swoimi klifami, łąkami i eleganckimi willami to samograj. Wstawieni w taki plener TACY bohaterowie to samograj podwójny. Bohaterowie narysowani w sposób kojarzący mi się z kreacjami twórców jak Joann Sfar czy Nicolas de Crecy. I z tego samograja wyszedł komiks, który fanom brytyjskiego poczucia humoru – w tym przypadku w wydaniu kryminalnym – powinien baaaardzo podpasować.
„Klub Detektywów” to opowieść w trzech rozdziałach (plus prolog i epilog). W sam raz do poczytania przy brytyjskiej herbatce. Choć temperatura za oknem bardziej zachęca do sięgnięcia po coś bardziej orzeźwiającego. Może być. I w takiej, i w takiej konfiguracji „Klub Detektywów” będzie kryminalnym hitem lata.
Andrzej Kłopotowski
|
autor recenzji:
Mamoń
25.07.2020, 23:06 |
PISARZE NA TROPIE
„Klub Detektywów” to komiks w ciekawy sposób łączący przygodową historię detektywistyczną historycznymi elementami, nutą staromodnej fantastyki i metafikcji. Nie jest szczególnie odkrywczy, ale tak dobrze wykonany, że czyta się go z dużą przyjemnością. Szczególnie, jeśli cenicie sobie literaturę kryminalną z przełomu XIX i XX wieku (a patrząc na poziom współczesnych kryminałów warto czytać tylko klasykę).
Akcja opowieści zabiera nas do lat 30. dwudziestego stulecia. To wtedy działa założony pod koniec lat 20-tych Klub Detektywów – stowarzyszenie zrzeszające najważniejszych brytyjskich autorów powieści detektywistycznych, w tym takich legend, jak Agatha Christie czy G.K. Chesterton. Jego członkowie nie mają jednak najmniejszego pojęcia, co wkrótce ich czeka.
Pewnego dnia zostają zaproszeni na prywatną wyspę przez ekscentrycznego milionera, który chce im pokazać coś niesamowitego. Owym czymś jest szczyt współczesnej techniki: robot zdolny rozwiązywać zagadki kryminalne. Wkrótce jednak bohaterowie staną przed iście szalonym wyzwaniem, kiedy dochodzi do morderstwa. Od teraz ci, którzy zawsze wymyślali skomplikowane zagadki kryminalne, sami będą musieli się wykazać i spróbować przeprowadzić dochodzenie!
Jak już pisałem podobnych opowieści w świecie komiksu nie brakuje. Alan Moore stworzył „Ligę niezwykłych dżentelmenów:, gdzie bohaterowie wiktoriańskich powieści musieli rozwikłać zagadkę mogącą zagrozić światu, Grant Morrison zaserwował nam opowieść „Batman: Czarna rękawica”, w której Mroczny Rycerz i grupa bohaterów na odciętej od świata wyspie musieli odkryć sprawcę morderstwa, a to tylko dwa z tytułów, z którymi kojarzy się „Klub Detektywów”. Najbardziej jednak całość kojarzy się z „I nie było już nikogo” Agathy Christie, powieścią która zainspirowała niezliczoną ilość dzieł, a która tutaj doczekała się iście postmodernistycznej otoczki, ocierającej się wręcz o metafikcję.
Jak na postmodernistyczne podejście przystało, rzecz podana jest z humorem, puszczaniem oka do odbiorcy, a zarazem zachowaniem gatunkowych schematów i dostosowaniem całości do wymogów konwencji. „Klub Detektywów” jest więc rasową opowieścią detektywistyczną, której urok polega głównie na zaangażowaniu w fabułę postaci, które na co dzień takimi dziełami się zajmowały. Zagadka jest ciekawa, postacie nieźle nakreślone, a lekkość i dowcip dodają całości pewnej swobodnej nuty. Wszystko zaś wieńczy prosta, ale sympatyczna szata graficzna, która posiada swój urok.
Lubicie kryminały? Cenicie dobre opowieści graficzne z zagadką w tle? Macie ochotę zobaczyć znanych Wam autorów w nowych szatach? Sięgnijcie po „Klub Detektywów|”, bo warto.
|
autor recenzji:
wkp
10.07.2020, 12:42 |