NIC NIE JEST CZARNE ANI BIAŁE…
Stali czytelnicy tekstów na WAK-u wiedzą, że komiks superbohaterski to zupełnie nie moja „para kaloszy”. Ale wiedzą też, że od czasu do czasu czytam i coś z tej przegródki. Tak jest dziś. Okazją do skreślenia paru słów jest kolejny album wydany przez Egmont w ramach kolekcji DC Deluxe. Kolekcji, w której najwięcej do powiedzenia ma Batman, ale do głosu dochodzą w niej też inni bohaterowie. Jak np. grupa Omega Men.
Kolejny – jak sama nazwa kolekcji wskazuje - ekskluzywny album zbiera liczącą dwanaście rozdziałów miniserię napisaną przez Toma Kinga. W przypadku tego autora za nazwiskiem kryje się jakość. Szczególnie, gdy zabiera się za serie już nieco przykurzone, by dać im kopa i przywrócić nimi zainteresowanie. Wspomnę tu o takich komiksach jak „Mister Miracle” czy „Vision”. Tak samo jest teraz z „Omega Men”. Choć to kosmiczni trykociarze ich przygody są czymś więcej niż tylko naiwną nawalanką. I chwała Kingowi za to.
Seria dzieje się w układzie Wegi, na który składają sie planety Ogypt (świat przyjemności i kontemlacji), Euphorix (świat królów i mieczy), Karna (świat łowców i ofiar), Changralyn (świat kapłanów i miłości), Voorl (świat zagłady i śmierci) oraz Hyn’xx (świat występku i wolności). To z nich pochodzą członkowie Omega Men: Primus, Khalista, Tigorr, Broot, Doc oraz Scrapps. Dochodzi do nich jeszcze Kyle Rayner - Biała Latarnia. Ma być pośrednikiem między rasą władców spod znaku „Alfa”, tworzących Cytadelę, a buntownikami spod znaku „Omegi”. Choć w ich przypadku lepszym określeniem niż buntownicy są wojownicy o wolność. Świat jest więc dobrze ukształtowany, pionki rozstawione i można zaczynać rozgrywkę.
Otwierająca komiks scena przypomina nagrania z zakładnikami, jakie w sieci zamieszczali afgańscy talibowie czy przedstawiciele tzw. państwa islamskiego. Nawiązań do wojny na tle religijnym w komiksie jest więcej. Wyznawcy „Alfy” i „Omegi” – początku i końca – to wyznawcy dwóch różnych systemów społecznych, podszytych religią właśnie. Sporo w komiksie obrazków wyjętych z krajów azjatyckich, gdzie wciąż rządzą klany, dynastie a o tron walczy się mieczem. Podstawą jest jednak zestawienie dwóch systemów wartości – niewoli i wolności. Siłą rzeczy więc czytelnik opowiada się po stronie rebeliantów (choć kojarzą się z radykalnymi bojownikami), a nie przedstawicieli Cytadeli, którzy sprawują rządy silnej ręki. King nie pozostawia jednak złudzeń, że koniec końców wolnościowcy i tak przejdą na drugą stronę, zapominając o ideałach jakie im przyświecały.
Skoro mamy do czynienia z kosmiczną sagą, warstwa graficzna też musi mieć odpowiednią oprawę. Indonezyjski rysownik Barnaby Bagendaz rozmachem zakomponował układ Wega, a poszczególnym bohaterom nadał odpowiedni charakter. Ale dopiero z komputerową kolorystyką Romulo Fajaro – dla odmiany pochodzi z Filipin – jego prace dają odpowiednie całościowe wrażenie. Na uwagę zasługują też okładki poszczególnych rozdziałów autorstwa Trevora Hutchisona, utrzymane w duchu plakatów z początku XX wieku.
„Omega Men” nie jest komiksem wybitnym. Choć porusza ważne zagadnienia, momentami King ociera się o niepotrzebny patos (np. gdy padają słowa, że amerykański system jest najlepszy, brakuje mi tylko wjeżdżającej zza kadru flagi USA…). W sumie też zbędną zdaje się być postać... Kyle Raynera. Mam wrażenie, że Biała Latarnia jest jak wędka rzucona w stronę miłośników DC, by w ogóle zwrócili uwagę na tę miniserię. A rolę mógłby zagrać ktokolwiek. Mimo tego „Omega Men” broni się jako pojedynczy album, który może zainteresować czytelników spoza nurtu superhero. W skali 1-10 ode mnie dostaje mocne sześć.
autor recenzji:
Mamoń
25.10.2020, 14:39 |