BLUEBERRY ZWANY CUTLASSEM
Przed nami dokończenie pisanych przez Jeana Girauda - albo jak kto woli Moebiusa – przygód niejakiego Jima Cutlassa. W pierwszym tomie mieliśmy trzy albumy. W drugim – cztery pozostałe: „Piorun na Południu”, „Aż po szyję!”, „Kolty, duchy i zombi” oraz „Czarna noc”. Już te tytuły zdradzają nieco z tego, co też dzieje się wewnątrz.
Oczywiście Mike Blueberry to jedno. Jim Cutlass – drugie. Ale bohaterowie mają sporo wspólnego. Tych samych ojców – to Jean-Michael Charlier i wspomniany Giraud. Podobną zdolność pakowania się w tarapaty. Podobną słabość do pięknych kobiet i wreszcie podobnych wrogów. Ich przygody dzieją się w końcu w podobnym czasie i miejscu. Czas to lata po Wojnie Secesyjnej. Miejsce – Stany Zjednoczone. Ale między Blueberrym a Cutlassem jest też sporo różnic. W warstwie fabularnej pojawiają się tu wątki związane z segregacją rasową, walką o wolność i swoje prawa. Stąd obecność Ku Klux Klanu czy Afroamerykanów dążących do powołania niezależnego państwa czarnych. Ci pierwsi walczą bronią i ogniem. Dla tych drugich orężem stają się praktyki voo-doo, ożywiane zombie i tajemniczy „biały aligator” będący mitycznym wręcz symbolem siły. I odjazdów w świat wizji jest w serii całkiem sporo.
Różnice są także w warstwie rysunkowej. Giraud w sumie narysował tylko pierwszy odcinek przygód Cutlassa. Po śmierci Charliera przejął pisanie scenariusza. Za rysunki zaś zaczął odpowiadać Christian Rossi. Rossi ma swój własny styl, w którym nie podrabia Girauda. Dość specyficzny, by nie powiedzieć oldskulowy. I choć komiksy wydane w tym tomie pochodzą z lat 90. XX wieku, sprawiają wrażenie jakby były przynajmniej o ze dwie dekady starsze. Nie brak jednak w nich swoistej, graficznej elegancji. Szczegółowego przedstawiania miejsc i postaci. Ale kiedy trzeba – np. przy scenach mistycznych obrzędów – unosi się nad rysunkami również duch Hugona Pratta, którego pokolorowany „Corto Maltese” nie tak dawno doczekał kompletnego, polskiego wydania.
„Jim Cutlass” nie jest jakimś cyklem wyjątkowym. Cyklem, w którym dostaniemy fajerwerki. To po prostu kawał dobrego rzemiosła i niezłego czytadła. I jako taki komiks powinien zadowolić głównie fanów serii „Blueberry”. Podejrzewam zresztą, że o druku tej serii zaważył fakt, że „Blueberry” zgromadził sporą liczbę fanów (ja też zaliczam się do tego grona). Zebrany w dwa tomy komplet siedmiu albumów z Cutlassem można uznać za wręcz za swego rodzaju suplement do serii „Blueberry”.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
11.12.2020, 20:44 |