CLIFTON. POCZĄTEK
Najstarsze historyjki z Cliftonem w roli głównej zbiera kolejny, wydany po polsku album z tym bohaterem. Czy oznacza to spotkanie z ramotkami?
Właściwie takiej kolejności wydawania serii „Clifton” można było się spodziewać. Na pierwszy ogień polski oddział Egmontu wypuścił albumy tworzone przez doskonale kojarzonego nad Wisłą Bernarda Dumonta, znanego lepiej jako Bedu (tak, to właśnie on stworzył serię „Hugo”, która cieszyła się u nas ogromną popularnością na przełomie lat 80. i 90. XX wieku; parę lat temu została przypomniana w jednym tomie). Był to więc słuszny patent, by do nowego bohatera - jakim jest Clifton - przyciągnąć czytelnika znanym już twórcą. Na szczęście ów nowy bohater okazał się na tyle atrakcyjnym, że polski czytelnik kupił - dosłownie i w przenośni - również i jego przygody.
W najnowszym tomie - choć chronologicznie pierwszym - dostajemy trzy komiksy autorstwa ojca Cliftona, rysownika i scenarzysty Raymonda Macherota. A pochodzą one – to w kolejności „Śledztwa pułkownika Cliftona”, „Clifton w Nowym Jorku” oraz „Clifton i szpiedzy” - z lat… 1959-61. I właśnie w tych historyjkach mamy do czynienia z kanonicznym bohaterem (siłą rzeczy też to do nich powinniśmy porównywać znane już komiksu Bedu). Ich dopełnieniem jest późniejsza opowieść „Diaboliczne krasnale” duetu Greg / Jo-El Azara z 1969 roku. Oczywiście wszystkie debiutowały na łamach kultowego magazynu „Tintin”, gdzie Macherot już wcześniej publikował swoje prace. Co ważne, swoją komiksową Anglię kreował na bazie doświadczeń ze służby w Royal Navy oraz podróży po brytyjskiej prowincji.
Jak na komiksy, z których najstarsze mają po sześćdziesiąt lat, są to całkiem sprawnie napisane histryjki. Choć nie są to fabuły szczególnie skomplikowane, to trzymają i fason, i poziom. Najważniejsze, że Macherot miał pomysł na bohatera. A to był już pierwszy krok do sukcesu. Clifton – a dokładniej Harold Wilberforce Clifton – to wprawdzie emerytowany już pułkownik RAF-u, i były agent służb specjalnych, który mundur zamienił na skautowski mundurek, ale gdy ojczyzna wzywa, nigdy nie odmówi. Zachowując przy tym brytyjską elegancję, humor i… flegmę.
Obudowanie bohatera, „ubranie” w fabułę kryminalną było krokiem drugim. A skoro mówią, że Clifton to największy detektyw od czasów Sherlocka Holmesa, bez problemu rozgryzie i szajkę złodziei wykorzystujących do pomocy tresowane goryle, i hochsztaplerów posługujących się mechanicznymi lalkami. Poradzi sobie wreszcie też z porywaczami najlepszego głosu Ameryki - Pinchera Barnetta. W „Cliftonie” mamy więc pościgi, pojedynki na drogach, strzelaniny, porwania, tajemnicze ślady i zagadki. A do koty, tego żarty okołopotrawowe i… niecodzienne hobby bohatera, jakim jest zbieranie banderolek po cygarach. No cóż. Nie wszystko może być jak w dobrym kryminale ;) z agentem w roli głównej.
Podsumowując – „Clifton” to nie jest ta sama klasa co „Asterix” czy „Lucky Luke” Goscinnego. Jest raczej serią gdzieś z drugiego, europejskiego szeregu, plasująca się obok „Gastona”, „Sprycjana i Fantazjusza” czy „Tintina”. Ale to już przecież też porządna rekomendacja, by po nią sięgnąć.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
24.01.2021, 19:59 |