ŻEGNAJ, LUCYFERZE! TRZYMAJ SIĘ!
Ostatni już tom opowieści o Lucyferze. Upadłym aniele, który zbudował swój własny świat.
Aniele, który sprzeciwił się ojcu i wybrał własną drogę. Lucyfera poznaliśmy w "Sandmanie" Neila Gaimana. Jego perypetie w odrębnej serii opisał jednak już Mike Carey. W niebie trwa wojna między siłami boskimi, a armią demonów stworzoną przez Lilith. I - jak to na wojnie - chaos się rozprzestrzenia, zataczając coraz większe kręgi. Bitwa na nizinie Armagedon ma przynieśc ostateczny efekt. Pionkami są m.in upadły anioł, wilk zniszczenia. Jednak czy za sznurki i tak nie pociąga sam Bóg? Przecież to de facto on odpowiada za cały ten bajzel...
Carey wykorzystuje swą serię nie tylko do opowiadania historii Lucyfera, do pchania akcji do przodu. Seria jest okazją do filozofowania, prowadzenia teologicznych dysput, rozważania czym jest dobro, czym zło. Czym jest wolność i gdzie są jej granice? Czy stworzenie może sprzeciwić sie twórcy? - zdaje się pytać Carrey. Na ile jego wolna wola może być wolna? Jak daleko można posunąć się, by wyzwolić spod jarzma? Kiedy góra powie "stop"?
Scenarzysta rozpisał zmagania Lucyfera z Bogiem na 75 zeszytów. Stworzył zamkniętą całość, która - w obecnym wydaniu - doczekała się jednak epilogu w postaci nowelki "Nirvana". Serię zilustrowała - jak to w przypadku serii amerykańskich bywa - cała masa świetnych rysowników. Wśród nich są m.in. tworzący w akademickiej stylistyce P. Craig Russel, używający symbolizmu Ronald Wimberly, operujący cartoonową kreską Zander Cannon czy nieco mangową Peter Gross. Do tego dochodzi kilku solidnych rzemieślników robiących po prostu swoje. Za wspomniany dodatek natomiast odpowiada Jon J. Muth - znany w Polsce z tomiszcza "Moonshadow" i lemowskiego albumu "Podróż siódma".
Oczywiście to, co zamknięte, zawsze można przedłużyć. Tak też stało się z "Lucyferem". W 2020 roku dostaliśmy w Polsce kolejny komiks o tym tytule (KLIK). To jednak już zupełnie inna bajka...
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
01.03.2022, 16:53 |