OBLICZA MIŁOŚCI
Widzę „Le Boucher” na okładce, biorę w ciemno. Kupił mnie „Dniami, których nie znamy”, kupił „Pacjentem” no to jest pewien, że kupował będzie dalej. Bo ta wrażliwość, ta estetyka, to jego podejście wybitnie mi leży i z każdym kolejnym albumem tylko się w tym wszystkim umacniam. I wybitnie leży mi też „47 strun”, tematycznie rzecz dziwna, ale jak zawsz zaskakuje – pozytywnie – kryjąc w sobie masę emocji, intrygujących wątków, uczuć i jakiejś takiej siły wyrazu, że nie da się oderwać. A przy czterystu stronach niemal to jednak ma spore znaczenie.
Chłopak spotyka dziewczynę. Chłopak… nie ma zbytnio ochoty poznawać dziewczyny. A potem spotyka kolejną, i jeszcze jedną, i jeszcze. Jedna jego bogata, druga wydaje się szarą myszką, kolejna potrzebuje pomocy z rowerem, jeszcze jedna stara się do niego zagadać. Przy żadnej się nie zatrzymuje, żadna go nie interesuje. Chłopak nie ma pojęcia, że to jedna i ta sama dziewczyna. A raczej istota, która może zmieniać dowolnie wygląd i chce się do niego zbliżyć, chce znaleźć formę idealną, by zdobyć tego swojego ukochanego. Czy to w ogóle będzie możliwe?
Trzepnął mnie Le Boucher swoim pierwszym wydanym u nas komiksem, sieknął konkretnie przez łeb i chociaż jeszcze wtedy nie zdawałem sobie sprawy, jak to mnie walnęło, potrzebowałem na to czasu, przetrawienia, przemyślenia, już drugi jego album zdzielił mnie po czaszce od pierwszych chwil. I to okładanie mnie kontynuuje w „47 strunach”. No ale czym konkretnie tak mnie to poniewiera? Czym wali? I czym przeciąga w te i we w te?
A no różnymi rzeczami. Ta najważniejsza to psychologia, to zanurzenie się w ponure, połamane umyły. Czy grzebał w zwojach mózgowych człowieka, który budził się we własnym ciele raz na jakiś czas i za każdym razem coraz później, próbując z tym walczyć i jednocześnie kochać, czy pisał o ofierze działań bandziora, która równie dobrze mogła być samym zbrodniarzem, a może nawet ofiarą zajmującej się nią pani psycholog, robił to w imponującym stylu. Niby to było, niby proste przecież, a jednak nurzał się w tym wszystkim, w całym tym brudzie i odnajdywał w nim rzeczy, które wcale oczywiste nie były. Ale za to jakże frapujące. A że temu poświęcał najwięcej czasu, wychodziło to opowieściom jak najlepiej. I wychodzi tym razem.
Poza tym Le Boucher to specjalista od thrillerów. Od intrygujących i inteligentnych fabuł, jakich w thrillerach najczęściej brak. A u niego są. I to są za każdym razem. Mamy zagadki, mamy często napięcie, niepewność… I to jest świetne. A teraz dochodzi jeszcze fantastyka – nie mówię, że wcześniej jej nie było, bo w pewnym stopniu w „Dniach” ją mieliśmy, ale teraz jest na całego, jest inna, a jednocześnie komiks nie zatraca swojej życiowości, swojej obyczajowości, swojego dramatyzmu i elementów bliskich czytelnikowi. I przy okazji jest iście epicki, rozpisany i rozrysowany (a rysunki to udane, sterylna, czysta kreska, unikanie czerni plus prosty kolor i realizm dają nam coś, co najbardziej w oko wpada, gdy już w to wsiąkniemy) na niemal czterysta stron. A to przecież dopiero pierwszy tom.
Super rzecz. Na sam koniec roku, na Gwiazdkę, świetny prezent dla czytelników z ambicjami, lubiących niebanalne opowieści graficzne. Znów Le Boucher kupił mnie na całego. I tym razem pozostawił z jeszcze większym poczuciem niedosytu.
|
autor recenzji:
wkp
03.12.2022, 06:11 |