END OF CAT-ASTROPHE
Kitku apokalipsy dotarł do końca swej wędrówki. Ledwie się zaczęło, ledwie rozkręciło, a tu już tomik trzeci i koniec. Na otarcie łez pozostał nam fakt, że tym razem więcej tu stron, ale tyle samo akcji, wzruszeń i klimatu. I zabawy, bo jednak dobra to zabawa, mimo iż ponura i mało wesoła, choć pewne przebłyski czarnego humoru się tu zdarzały. Nadziei też. Czyli wszystkiego, czego w zombie postapo nam trzeba.
Zombie przejęli wyspę. Trzeba uciekać. A tu Yuki i Kaoru się rozdzielają, problemów przybywa, obaw też. Czy wszystko się naszym bohaterom uda? I dokąd zaprowadzi ich to, co obecnie się dzieje?
Trzy tomy i koniec. W świecie mang, gdzie serie ciągną się po kilkadziesiąt tomików, latami, osiągnięcie to dość mizerne. Co nie znaczy, że „The Walking Cat” jest przez to rzeczą mniej godną uwagi. Wręcz przeciwnie. Właściwie w temacie żywych trupów ten niewielki rozmiar to znaczący plus. Bo spójrzcie tylko na „The Walking Dead”, chyba najsłynniejszy cykl komiksowy w temacie. Ile tego jest? Ile naprodukował twórca? A ile z tego jest godne uwagi? Okej, od początku seria ta wybitna nie była, ot niezła rozrywka, ale z bardzo powierzchownie nakreślonymi postaciami, zbyt szybką niewyważoną akcją i jakąś taką drażniącą sztywnością w dialogach – znakiem rozpoznawczym Kirkmana. Z czasem jednak rozjechało się to tak, że szkoda gadać. Tak samo, jak serialowa wersja. I jak wcześniej filmy o żywych trupów, które zapoczątkował Romero. A „Kot” się nie rozjeżdża. Nie ma kiedy. I dobrze.
Jak właściwie chyba każda przyzwoita opowieść o zombie, tak i tak snuta jest właściwie dwutorowo. Pierwszym torem podąża pociąg zatytułowany „żywe trupy”, gdzie zombiaki polują na ludzi, ludzie się kryją, próbują przetrwać, jakoś radzić sobie z wrogim nowym światem po zagładzie. Drugi skład jedzie obok niego, ale skupia się na bohaterach, wątkach obyczajowych, wzruszeniach, relacjach – tych międzyludzkich, i tych z kotem. I wszystko to się splata, łączy, w nastrojową i wciągającą całość.
I ładnie narysowaną. Okej, trochę jak szkic to, trochę takie rwane, szarpane, jakby na szybko, a jednak fajnie się to sprawdza, fajnie pasuje. I fajnie wygląda. Tak po prostu. Bo i bywa krwawo, i ujmująco, i chociaż mroku jako takiego aż tak wiele tutaj nie ma, nie czuje się zbyt „jasnego” podejścia do tematyki, i dobrze.
No i tyle. Koniec. Szkod, bo fajne było. Dobrze, bo więc jednak nie było tu co (i po co) dodawać. Fajnie za to było poznać „The Walkign Cat” i zostaje mieć nadzieję, że skoro tyle kocich tytułów mamy po polsku i kolejne, jak wznowieni „Cześć, Michael!” są zapowiadane, doczekamy się też paru, o których nam się marzy.
|
autor recenzji:
wkp
16.12.2022, 06:02 |