X-SENTYMENTY
Na takie wznowienie miłośnicy „X-Menów” i TM-Semicowych komiksów czekali. „Upadek Mutantów”, drugie xmenowe wydarzenie, było pierwszym eventem z tej serii, jaki wydano w naszym kraju na początku lat 90. Ale, jak to wtedy bywało, w mocno okrojonej wersji. Jak mocno? Z dziewięciu zeszytów głównego eventu (choć były jeszcze cztery dodatkowe) dostaliśmy wówczas tylko cztery. Teraz więc w końcu możemy cieszyć się całością, na dodatek wydaną tak, jak się to tej historii należało. Efekt jest taki, że w nasze ręce trafia album z gatunku „musisz to mieć” dla wszystkich fanów Dzieci Atomu i komiksowej rozrywki z lat 80. XX wieku.
W życiu mutantów znów źle się dzieje. Właściwie to nigdy nie przestało, ale teraz sytuacja jest jeszcze gorsza, niż dotychczas. Gdy New Mutants tracą przyjaciela, X-Factor muszą zmierzyć się z pojawieniem się Apocalypse’a, a X-Men stają w obliczu ogromnego poświęcenia, zaczyna się historia, po której nikt łatwo się nie pozbiera…
W Polsce „X-Men” zaczęli ukazywać się w roku 1992. Wyszły wówczas cztery numery, w kolejnym roku pojawiło się sześć następnych, a dopiero od roku 1994 seria złapała wiatr w żagle i ukazywała się w formie jednego zeszytu na miesiąc. I co to były za zeszyty! Od numeru 2/94 zaczął się ten właśnie event, „Upadek mutantów”, a potem dostaliśmy „X-tinction Agenda”, a w końcu regularne wydawanie zeszytów rysowanych przez niezapomnianego Jima Lee. No i jeszcze na koniec była „Bitwa o Wyspę Muir”. To były czasy, to były historie i to są teraz wspomnienia. Wspomnienia ożywione przez ten album.
Ale co się dziwić, skoro robił go sam Chris Claremont, człowiek, który zrewolucjonizował serię, przez długie lata traktował ją jako własne dziecko i z tytułu, który właściwie upadł, zrobił nie tylko wielki hit, bijący rekordy popularności, ale i doprowadził do powstania rzeszy serii z nim związanych. Bez niego „X-Men”, nawet jeśli dziś nadal jakimś cudem by się ukazywały, nie wyglądałyby tak, jak wyglądają. To on bowiem wymyślił Mroczną Phoenix i wątki z uśmiercaniem i ożywianiem Jean Grey. On także wymyślił podróże w czasie, które stały się znakiem rozpoznawczym cyklu – i to jemu zawdzięczamy wszystkie te mroczne wizje przyszłości. On też pierwszy wprowadził do serii wielkie wydarzenia – już w roku 1986, kiedy eventy dopiero raczkowały, co mogliśmy przeczytać w poprzednim tomie: „Masakrze mutantów”. I długo można byłoby jeszcze wymieniać, ale przejdźmy do rzeczy.
„Upadek mutantów” to swoista duchowa kontynuacja „Masakry”. Claremont serwuje tu wszystko to, co u niego uwielbiamy – dużo bohaterów, dużo gadania, dużo akcji, dużo treści, skoncentrowanej w niewielkiej w zasadzie ilości stron i dużo świetnych pomysłów. Rzecz nie nudzi, wciągnąć potrafi, ma swój oldschoolowy urok i w ogóle tak zwyczajnie dobra jest. Lepsza od większości serii o mutantach ukazujących się współcześnie. A do tego mamy jeszcze świetne, klasyczne ilustracje, proste, ale mające w sobie jakąś magię i moc, jakiś taki urok – także pod względem prostego, barwnego, ale trafnie dobranego koloru.
Więc łapcie, bo warto. Klasyka tego typu zawsze w cenie. Są większe opowieści z serii, są lepsze – części z nich na pewno się jeszcze doczekamy – ale ta też jest bardzo dobra i tyle w temacie.
|
autor recenzji:
wkp
02.05.2023, 12:41 |