NIBY AVENGERS A MOON KNIGHT
„Avengers” to dla Jasona Aarona taka piaskownica, do której zabrał swoje ulubione superbohaterskie zabawki i tak się nimi bawi. Bardziej niż grupą, zajmuje się konkretnymi postaciami, jakby chciał pisać o nich serie, ale nie miał możliwości, wiec robi to teraz tu. I wychodzi mu to z różnym skutkiem, ale akurat „Era Khonshu” fajna jest. No i konkretnych rozmiarów, bo tym razem dostajemy niemal dwieście stron, a nie cienkie albumiki, co też jest jak najbardziej in plus.
Dla Tony’ego nadszedł czas próby. Uwięziony w czasach epoki lodowcowej, traci coraz więcej z siebie. A co z duszą? To jednak tylko jeden z problemów, bo świat spowija era Konshu, dawny sprzymierzeniec niesie ze sobą problemy, śmierć, zniszczenie i… mumie! Czy w całym tym szaleństwie Avengers sobie poradzą?
Niby Avenges, a Moon Knight – tak w skrócie wygląda ten album. Nie mówię, że te skupienie się na drużynie zniknęło zupełnie, bo to niemożliwe, ale co tom, to inna postać wiedzie prym. I niektóre z nich Aaron czuje lepiej, inne gorzej. Ogólnie to, jak to on, nie stawia na oryginalność. Bierze, co już było, trochę zmienia, trochę dodaje i jakoś to leci. I tak jest tym razem. mam wrażenie, jakby Aaron wziął tu na warsztat „Moon Knighta” Lemire’a, połączył z własną miniserią, gdzie Wolvie i Pająk wspólnie podróżowali w czasie i zaserwował nam jako coś nowego.
Ale tym razem fajnie mu to całkiem wyszło. Mam wrażenie, że z kolejnymi tomami Aaron nie tylko zmienia postacie, jednocześnie kontynuując wątki wspólne, ale i stara się przeskoczyć sam siebie na polu widowiskowości i rozmachu. Więc robi wszystko by było więcej, bardziej, mocniej. Czasem przedobrzy w tym wszystkim, tym razem jakoś nie, chociaż są momenty iście przekombinowane. Acz trzeba oddać, że konsekwentnie to wszystko rozwija – nie tylko te avengersowe, ale też i rzeczy, które wcześniej serwował choćby w „Thorze”. Uwięziony w tych samych motywach? Bywa, ważne, że nadal jakoś sympatrycznie się to czyta. I że całkiem spory eventowy rozmach dobrze się sprawdza w tym tomie i fajnie zmierza do tego, co zobaczymy w kolejnej części.
Więc w skrócie: szybko, dynamicznie i efekciarsko. Ale dzięki przyjemnej szacie graficznej (mniejszy udział McGuinnessa jest tu na plus) ma to klimat, dobrze się ogląda i ogólnie jakoś tak podnosi poziom całości. Wydanie, standardowo, nie zawodzi – edytorsko Egmont zawsze na poziomie. No i, co tu dużo mówić, jeśli lubicie „Avengers” i czytacie te serię od samego początku (inaczej nie ma sensu, bo to jedna długa opowieść, choć przetykana mniejszymi fabułami), bierzcie w ciemno, bo warto. Lepsza część niż poprzedni tom i po prostu porcja dobrej, czysto rozrywkowej zabawy z superbohaterskim komiksem środka.
|
autor recenzji:
wkp
02.06.2023, 06:19 |