MUSIMY SIĘ UBZDRYNGOLIĆ
Finały opowieści fantasy powinny być epickie. Powinny być w nich rozpierduchy. Powinni być zwycięzcy i przegrani. Powinien być smutek, ale i nadzieja. W finale serii „Donżon. Zmierzch” wszystko to jest!
Jedziemy sobie dalej z Marvinem, Czerwonym Marvinem, Herbetem, księżniczką Zakutu, Wielkim Chanem i jeszcze paroma popaprańcami wymyśloną przez Lewisa Trondhema i Joanna Sfara krainą w czasach, gdy tytułowy „Donżon” miał się ku końcowi. Czasach, kiedy donżon generalnie już się zwija. Ów podcykl mieliśmy już możność poznać w trzecim zbiorczym tomie serii. Teraz mamy kontynuację przygód Króla Kurzu i jego czerwonego kompana. Kontynuację zmagań dwóch Marvinów z mrokiem, przeciwnościami losu i tym wszystkim, co autorzy sobie wymyślą.
Bo Trondheim i Sfar wpuszczają dalej swoich bohaterów w sytuacje, jakie tylko strzelą im do łba. W tym tomie Marvinów dwóch kontynuuje swe skoki między planetami co jakiś czas pojawiającymi się nad bądź pod (to nawet częściej) sobą. Generalnie przyświeca im zasada, którą – przekładając na polski – można zawrzeć w stwierdzeniu „a może je**ąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady?”. Ale jednocześnie jeszcze próbują. Jeszcze „kopią się z koniem”. A nuż im się uda. A nuż „byt” (czytaj: zło) nie okaże się aż takim złem, jak o nim mówią?
Napisałem o epickich scenach. Trudno wyobrazić sobie bardziej epicką rozpierduchę niż taka, gdy siły dobra walczą ze złem. I gdy wydaje się, że wygrywają, ostatecznie to one – mimo wszystko – kończą na tarczy. W „Donżonie” to nie dziwi. Trondheim i Sfar od początku puszczają oko do czytelnika. Od początku gniją sobie z gatunku fantasy. W tym odcinku też puszczają oko zastanawiając się np. nad tym, w jakim wieku smoki osiągają dorosłość (wiadomo, że w wieku 27 lat, dwóch miesięcy, jednego tygodnia i trzech dni), wprowadzając ubzdryngolenie się jako sposób na przeżycie czy też wymyślając odmierzające czas… kupy. Miksują swe żarty z intrygami, gwałtami, zdradami i pomysłami godnymi dyktatorów. I bawią czytelnika, który w „Donżon” wszedł (jak ja) od początku. Czyli od cyklu „Donżon. Zenit”. A później w „Donżon. Świt”, „Donżon. Monstra” i „Donżon. Zmierzch”. Teraz zaś czeka na "Donżon. Parady".
Napisałem o zwycięzcach i przegranych. O smutku i nadziei. Ale i o radości. Smutek i nadzieja towarzyszą np. Herbertowi, gdy ma wyruszyć do krainy śmierci (czytelnik zaś znów uśmiecha się pod nosem zastanawiając w jakie znów bagno pakują go autorzy). Radość z kolei pojawia się, gdy Marvin odzyskuje oczy (chociaż zaraz pojawia się refleksja, że przecież i tak nie umie czytać…). Nadzieja towarzyszy ciągłej wędrówce (skokom z planety na planetę) Marvina i Czerwonego Marvina ku kulminacji opowieści. A że po drodze autorzy pokrzyżują im plany? Cóż. Bywa…
Piąty tom serialu "Donżon” zebrał pięć „zmierzchowych" rozdziałów. W klimacie zilustrowali je tym razem Kerascoët, Obion, Alfred i Mazan. Pokolorował zaś Walter. I nie ma tu tym razem żadnych zaskoczeń, jak z poprzednich tomów, gdy na „pokład” wchodzili np. Andreas (ten od „Rorka”), Blutch czy Christophe Blain. Jest po prostu "Donżon". W ruinie.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
11.08.2023, 23:30 |