SZUMOWINA I ZŁOTE BRĄZOWE OCZKO
Gdyby Jamesowi Bondowi daleko było do dżentelmena, no jeszcze trochę musiałby się postarać, żeby być taki, jak bohater „Szumowiny”. Rick Remender wziął wszystko, co w bondowskich opowieściach lubi, podlał to tym, co do nich nie pasowało – czyli metalowym, punkowym szaleństwem w klimatach komiksów o Lobo czy Masce – podlał to oparami benzyny i używek i zaserwował w formie, która może i budzi wątpliwości natury moralnej, ale jako bezkompromisowa rozrywka, taka dzika jazda bez trzymanki, sprawdza się bardzo dobrze.
Szumowinie wszystko się posypało. Stał się wrogiem numer jeden dla wszystkich, odwrócił co prawda trochę tego, co zrobił, ale teraz cały świat się zmienia i znów tylko on może go ocalić, ale na razie... no musi uciekać i tyle!
Fanem Bonda nigdy nie byłem i nie jestem. Jeśli chodzi o akcje z agentami to uwielbiam serial „24 godziny” i właściwie tyle. Ale „Bondy” obejrzałem, wszystkie, niektóre parę razy. Czytać też próbowałem. Tak samo miałem z „Bourne’em”. Zaliczyłem wszystkie odsłony „Austina Powersa” – i powiem, że trochę „Powersem” mi to wszystko tutaj pachnie – „Johnny’ego Englisha” i parę innych rzeczy. I rzadko kiedy coś mnie wciągnęło, większość produkcji zwyczajnie mi nie siadła, bo jednak to nie moja bajka. Nie kręci mnie kino napędzane testosteronem i oparami benzyny, nie lubię samczych opowieści i sensacyjnej akcji. A „Szumowina”, choć taka przecież, mi pochodzi. Czemu?
Bo Remender, jak chce, to potrafi. I bo może nie jestem fanem takich historii, ale jednak uwielbiam popkulturę lat 70. i 80., a „Szumowina”, jak wiele podobnych remenderowych serii, czerpie z niej pełnymi garściami. No i scenarzysta tak się tym wszystkim bawi, jak ten dzieciak w piaskownicy, co to dorwał figurki ulubionych bohaterów i pomieszał ich historie, że nie da się, by to się nie udzieliło czytelnikowi. Mi udziela, więc bawię się. A że ostatnio wciągnęłam się w ogrywanie „GTA” i że ten Szumowina to mi jakoś tak z Trevorem z piątej odsłony kojarzy, jeszcze lepiej mi to wchodzi.
No a ten trzeci tom to taka jazda bez trzymanki. Szaleństwo, fajna fantastyka w stylu retro i w ogóle, leci się przez to na wydechu, bez chwili odpoczynku i po wszystkim siedzi się z uśmiechem na mordzie. Bo może to i takie czasem niesmaczne (spójrzcie tylko na ten tytuł: „Goldenbrowneye”, no jak ten powersowski „Złoty członek), może te używki tu nie użyte w takim kontekście, jakim bym chciał – bo ja jednak przeciw jestem – ale… No fajnie to wchodzi i tyle, więc po co szukać dziury w całym? Lepiej dobrze się bawić. Ja bawię.
No i jeszcze graficznie mi to dobrze robi. Tym razem spójniej jest, mniej szaleństwa, ale nadal bardzo fajnie, widowiskowo, klarowanie i miło dla oka. I po wszystkim zostaje tylko żal, że to już koniec. Ale można mieć nadzieję, że jednak jeszcze kiedyś Remender coś nam z tej serii zaserwuje. A nawet jeśli nie, cóż, zawsze są inne jego tytuły, które podobnie bawią motywami i schematami, więc będzie co czytać.
|
autor recenzji:
wkp
02.10.2023, 06:19 |