TAK RODZĄ SIĘ LEGENDY
Ken Liu, pisarz z ambicjami (ten od „Królów Dary”, może kojarzycie, całkiem udane to było fantasy) kilka lat temu napisał książkę „The Legends of Luke Skywalker”. Młodzieżówkę. Nie czytałem, nie znam, fanem „Star Wars” nie jestem, a fantastyka typu young adult to też nie moja bajka (kto to sprawił, że tak nawiną jest w ostatnich latach, tak kiepska i nudna?) i w takiej książkowej formie nie przeczytam raczej. Ale z mangową adaptacją to już inna bajka. Sięgnąłem, bo w wersji komiksowej prostota nie przeszkadza ze względu na znikomy udział opisów. No i całkiem spoko jest ten tomik. Adaptacja książki, jednotomówka, coś, co nie wymaga znajomości właściwie niczego poza tym – i trochę „Gwiezdnych wojen” jako takich, ale wątpię, by ktoś kto ich nie zna, sięgnął po tomik – a co całkiem fajnie wchodzi i dodaje coś od siebie do mitologii.
Luke Skywalker. Wybraniec, chłopak, który stał się legendą i pokonał zło w postaci kosmicznego Imperium. Ale to tylko jedna strona medalu, jedno spojrzenie. Są tacy, dla których jest zbrodniarzem wojennym, inni nie widzą w nim nawet człowieka. Ale zna go każdy, a każdy, kto go spotkał ma o czym opowiadać. I tak rodzą się legendy!
Chyba jeśli sięgać po starwarsowe komiksy, to tylko po mangi. Okej, jest parę niezłych pozycji amerykańskich, choćby te, które pisali Timothy Truman czy John Ostrander (że o takich smaczkach, jak romantyczny short Terry’ego Moore’a albo krótka komedia Stana Sakaia nie wspomnę), ale ogólnie to tragedia komiksowej jakości. Ale Japończycy potrafią lepiej, konkretniej, tak z wyczuciem no i to widać tutaj. I tylko nie zgodzę się z tym, co pisze wydawca, a mianowicie, że ten komiks to spotkanie wybitnych japońskich twórców mangi, bo trudno tę ekipę nazwać nawet jakoś szczególnie znanymi czy cenionymi twórcami. No bo tak Haruichi to autorka – poza udzielaniem się przy tych „SW” – jednej mangi, erotyka spod szyldu boy love. Duet Akira Himekawa zaś to para, która słynie z odcinania kuponików – robili „Astro Boya” na podstawie serii anime czy „The Legend of Zelda”. Akira Fukaya to autor kilku jendotomówek i krótkich serii (a wiadomo, w Japonii wygląda to tak, że jak coś dobre i się sprzedaje, to musi zmienić się w długi cykl), Subaru zaś ma na koncie jedną króciutką mangę – „Hanamusubi” i chyba tylko nagrodzony Takashi Kisaki, autor „Zombiemen”, wydaje się wyróżniać nieco z tego grona, ale i on większej sławy nie zdobył. Więc o żadnych wybitnych twórcach nie ma tu mowy, ale…
Ale mimo to udało się stworzyć coś całkiem fajnego. Fabularnie to zbiór przyjemnych krótkich historyjek, w których Luke nie zawsze jest na pierwszym planie, ani nie ma jednej określonej wersji, bo każdy widzi go przecież inaczej. Ot typowa, dość staromodna fantastyka, gdzie dzieje się sporo i szybko. Choć w czerni i bieli, choć z dużymi oczami, klimat pierwowzoru zachowany został całkiem dobrze, a całość przyjemnie i szybko się czyta. Ot niezobowiązująca rzecz dla fanów, z całkiem dobrymi pomysłami, udanym ich poprowadzeniem i dobrym wykonaniem (w końcu Liu). Graficznie jest różnorodnie, od niechlujnej niemalże, ale całkiem miłej dla oka roboty, po bardziej realistyczne, nieżałujące nam detali ilustracje. Przypomina to trochę mangi adaptujące anime czy gry, gdzie klimat robi się głównie rastrami, oszczędzając na rysowaniu tła, ale to żaden minus, bo ma to swój urok i nastrojowe jest. Więc jeśli lubicie „Gwiezdne wojny”, śmiało, bo z mangowych ich wersji ta chyba była najlepsza z dotychczas wydanych.
|
autor recenzji:
wkp
05.12.2023, 06:40 |