ŚWIT WOLVIEGO
„Świt X”. No najlepsze co w „X-Men” wydarzyło się od lat, chociaż właściwie poza tym głównym wydarzeniem „Ród X / Potęgi X” aż tak wiele ta seria nie ma do zaoferowania. Hickman starał się zrobić coś na kształt „New X-Men” – niby jedną wielką opowieść, ale złożoną z niezależnych, pojedynczych zeszytów, w których nie zawsze jest czas na rozbudowanie wszystkiego, jak należy – no a twórcy obok lecą po swojemu, dopełniając tego wszystkiego. I „Wolverine” to jedno z takich dopełnień i od razu cała nowa seria z Rosomakiem, rozpisana łącznie na 46 zeszytów. Tu na razie mamy pierwsze pięć z nich i… No komiks, jak komiks, Percy nie zrobił tu nic szczególnego, jak to on. Choć mogło być gorzej.
Dla mutantów nastał czas pewnej stabilizacji, może nawet czegoś na kształt szczęścia i tego samego ma nadzieję zaznać też Wolverine. Niestety pojawia się wróg, który wszystko to starta się zniweczyć, a kwiaty z Krakoi wykorzystać do stworzenia narkotyków. Więc Wolvie będzie musiał go powstrzymać i…
„Wolvie” Percy’ego to dość standardowy komiks superhero. Czytaliście jego „Wolverine: Długa noc”? no to wiecie mniej więcej co i jak. Tamto było jednak lepsze od niniejszego albumu, chociaż podobnie oparte na zgranym motywie, operujące w sumie samymi znanymi schematami. No i tak to sobie leci. Nic odkrywczego, nic szczególnego, no ale kto lubi „Wolviego” i mu się marzy, żeby czytać ze „Świtu X” wszystko, co wychodzi, śmiało może.
Bo nie jest tak, że źle się to czyta. Lekka, niewymagająca rozrywka superhero, jakich wiele, z fajną postacią, której potencjał jakoś nie został wykorzystany, ale też i niepogrzebany. Po prostu nie wyróżnia się to wszystko, ma za to akcję, ma klimacik – dla rysunków Kuberta zawsze warto – jakąś tam tajemnicę w fabule no i tym się napędza to wszystko. i może jako całość jest jak jest, to jednak są tu sceny, które naprawdę fajnie wypadają i tymi scenami (i grafiką) stoi ten album. Aż żal, że całość nie jest tak dobra, jak te momenty.
No ale szata graficzna robi tu robotę. I to mnie ostatecznie skłoniło do sięgnięcia po tom. Kubert to w końcu jeden z moich ulubieńców od lat. Czasem, wiadomo, kiepści, jak mu się zdarzało w ostatnich latach, ale wciąż uwielbiam jego prace. Bo klimat, bo fajna dynamika i bo od razu wpada to w oko i z miejsca wiadomo, kto robił. Fajny kolor dopełnia tego wszystkiego, a drugi artysta, Viktor Bogdanović, tez daje radę. A że w tomie pojawia się Omega Red, jeden z moich ulubionych mutanckich wrogów (pamiętam, jak jako dzieciak zachwycałem tym, jak go Kubert właśnie rysował w „X-Menach” z lat 90., no robiło to wrażenie niemniejsze, niż przy grafikach Jima Lee) no dla mnie to spory plus. Nawet jeśli nie ma już w nim tego ekspresyjnego szaleństwa sprzed lat.
Summa summarum – można. Nie trzeba, bo w sumie nic wielkiego to nie wnosi, a i na początek przygody z Wolviem tak średnio się to nadaje, ale jak ktoś lubi i czyta, może. Zachwytu nie będzie, ale tragedii także nie ma. I tyle.
|
autor recenzji:
wkp
05.02.2024, 15:10 |