ORANGE IS NEW BLACK
„Talentless Nana”. No to, jak scenarzysta radzi sobie z pakowaniem bohaterki w tarapaty, a potem jej kombinowaniem co z tym wszystkim zrobić, nawet na gruncie zdającym się tak bardzo niepasującym do pierwotnego schematu, jak obecne tu więzienie, to kawał doskonałej roboty. Za każdym razem, gdy myślę, że już będzie lekko, prosto i w ogóle, okazuje się, że autor kryje kolejne asy w rękawie, a zabawa niezmiennie trzyma poziom i jest autentycznie znakomita przez cały czas.
Więzienie dla utalentowanych. Dla wrogów ludzkości. Tu właśnie od trzech lat przebywa Nana i kiedy udaje jej się w końcu zyskać opinię, na jakiej jej zależało, w końcu może zacząć działać. Więc zaczyna i…
Wielokrotnie pisałem, że wszystko, co dzieje się w serii – a przynajmniej co działo przez jej zdecydowaną większość – przypominało mi połączenie „I nie było już nikogo” z „Igrzyskami śmierci” oraz komiksami superhero. I to superhero dynamicznym i w ogóle, niewolnym od humoru i tym podobnych, czasem mega uroczych atrakcji. No a teraz jeszcze wszystko się zmieniło – już raz, po wydostaniu się z wyspy taka zmiana nastąpiła i to, co obserwujemy teraz, to konsekwentne jej rozwijanie – i mamy więzienną opowieść, która jakoś tak skojarzyła mi się z serialem „Skazany na śmierć” i jednym z DLC do „Deus Ex: Mankind Divided”. I powiem, że całe to kombinowanie, plątanie i zmienianie, acz wśród tych samych ram, smakowicie wypada.
Nadal więc „Talentless Nana” to taka odwrotność kryminału, z jednoczesnym zachowaniem wszystkich jego najważniejszych zasad. Tylko teraz jest to nieco inaczej skrojone i wykorzystane. Za dużo nie chcę tu zdradzać, bo i nie ma po co, każdy powinien odkryć to sam, ale wszystko jest takie, jak polubiliśmy w tej serii i nie traci tej ikry, której po „Nanie” oczekujemy. Chcemy wiedzieć, co scenarzysta wymyślimy, jesteśmy ciekawi czym nas zaskoczy i jak to wszystko poprowadzi i co wyjdzie. I za każdym razem jesteśmy usatysfakcjonowani. Ja jestem.
No bo poza tym jest tu jeszcze dość mroczny klimat, bywa też całkiem mocno, a przede wszystkim jest pomysłowo. I z bardzo fajną szatą graficzną, która może jakaś genialna nie jest, która może i jest sterylna i wykonana wręcz podręcznikowo, techniczne, bez szaleństwa, ale tutaj się to sprawdza. I ma swój urok, jeśli przyjrzycie się planszom czy nawet poszczególnym kadrom. Bo przecież prostota i sterylność nie oznaczają, że źle to wypada – po prostu ma swoją specyfikę, którą trzeba lubić (albo po prostu trzeba polubić).
Czyli kolejny dobry tom dobrej serii. Poziom zachowany, zabawa zapewniona. Czy trzeba chcieć czegoś więcej?
|
autor recenzji:
wkp
16.02.2024, 06:09 |