JESZCZE TROCHĘ ZJADANIA GRZECHÓW I OSBORNA
Opowieść „Sins Rising” trwa. Poprzedni tom skończył się dosłownie na dwa zeszyty przed końcem całej fabuły. Tak w uproszczeniu, bo wiadomo, to seria więc tu wszystko się łączy i uzupełnia. Ten tom dopełnia dzieła, jednocześnie serwując nam spory jubileusz, bo zeszyt nr. 49 tu zawarty to jednocześnie 850 zeszyt „Amazing Spider-Mana” w ogóle. No i z tej okazji dostaliśmy historię o powrocie Goblina, Osborna, wiecie sami. No i? No i ja za Osbornem nie przepadam, uważam, że to kiepski wróg, wolę Venoma, a tu jeszcze Spencer to wszystko pisze, więc rzecz niczego nie rwie. Czyta się spoko to wszystko, nie przeczę, ale to kolejny spencerowy „Pająk”, który odtwarza to, co już znamy, nie daje nam nic nowego i ogólnie wypada dość przeciętnie. I nawet dodatki innych twórców niewiele tu zmieniają.
Zjadacz Grzechów działa dalej, a teraz jego celem został Norman Osborn. I co ma w takiej sytuacji zrobić Pająk, stając pomiędzy dwoma swoimi największymi wrogami i wiedząc, że nic dobrego z tego wyniknąć nie może? Pomóc swojemu największemu wrogowi? Do tego na scenie pojawiają się Miles Morales, Madame Web, Spider-Woman, Spider-Girl i Ghost-Spider i… Wcale nie koniecznie są po to, by pomóc Spider-Manowi. A może inaczej, chcą mu pomóc, ale po swojemu, choćby na siłę i wbrew niemu, a to może doprowadzić do jeszcze większych komplikacji….
No chciałoby się, żeby z okazji 850 zeszytu serii w ręce fanów trafił jakiś naprawdę dobry, przełomowy zeszyt. A nawet jeśli nie przełomowy, to żeby po prostu było to naprawdę coś, ale… No właśnie, tego już od dawna w serii nie ma, ostatnią prawdziwie solidną zmianą z okazji jubileuszu to były wydarzenia zeszytu 700, ale wcześniej ani 600, ani 500, ani potem 750 nie zaserwowały nam nic tak super, by chciało się o tym pamiętać na dłużej. I tego też nie zapamiętam. To jak z zeszytem 800 od Slotta, akcja i fajerwerki wypełniają zeszyt po brzegi, masa bohaterów i szybkie tempo, ale nic poza tym.
I okej, spoko, można się z tego cieszyć, bo przynajmniej rzecz nie nudzi i ma parę udanych momentów, a Spencer nie przesadza przez to z gadaniem, z którego nic nie wynika (przynajmniej za często), a i humoru w jego wykonaniu nie jest tu tak dużo, by zepsuć opowieść, co mu się zdarzało nie raz i nie dwa, sporo też jest postaci, które podkręcają samą opowieść (zrozumiecie o co chodzi, jak poczytacie to wszystko), ale to jak z filmem z efektami specjalnymi – obejrzycie, jest nawet miło, pośmiejecie się i szybko zapomniecie.
Ale graficznie rzecz dobrze robi, bo Bagley wie, co i jak i umie to wykorzystać akcja w jego wykonaniu jest widowiskowa i nastrojowa, efektowana, w odróżnieniu od scenariusza, któremu bliżej do efekciarstwa, niż efektowności i miła dla oka. Jest tu klimat, jest dynamika. Ramos też dobrze wypada, a Ottley i Vicenti nie psują zbytnio wrażenia. No i są tu jeszcze te dodatkowe historie, słabiutka Saladina Ahmeda (no ten gościu nigdy niczym mnie do siebie nie przekonał i chyba już nie przekona) i niezła Busieka. Ale nic to takiego, co by wnosiło coś do całości.
A sam numer jako ta całość właśnie? Cóż, jako jubileusz to nic to szczególnego, ale jako kolejny tom „Spidera” daje radę. Taki tom z nieco epickim, eventowym zacięciem, w którym jest na co popatrzeć, choć nie ma w tym choćby grama oryginalności, a szkoda.
|
autor recenzji:
wkp
20.03.2024, 16:06 |