ALE TO JUŻ BYŁO…
Aaronowi chyba się stęskniło za „Avengers kontra X-Men”, które sam współtworzył (na szczęście nie przyłożył tam ręki na tyle, by zepsuć cały event), bo to co tu mamy to nic innego, jak jeszcze jedna taka sama opowieść, jak tamto wydarzenie. Z tym, że „AvX” nawet wtedy zbyt oryginalne nie było, a teraz to już w ogóle. Scenarzysta znów stara się zrobić to, jakby sama opowieść była eventem, konsekwentnie ciągnie to, do czego nas przyzwyczaił już w tej serii, ale jednocześnie brakuje tu całkowicie inwencji, a całość jest taka, jak widać po grafikach – złożona z wciąż tych samych, pełnych ognia scen, które mają za zadanie zamaskować braki fabularne, ale bardzo średnio im to wychodzi.
Phoenix znów powraca. Po raz kolejny. I znów, po raz kolejny, szuka nowego gospodarza. A chętnych do tej roli – znowu – nie brakuje. I, po raz kolejny, zaczyna się rywalizacja, a jednocześnie problem, bo Phoenix to zawsze kłopoty, śmierć i zniszczenie. A tu jeszcze Thora coś z tą mocą łączy i wszystko się komplikuje. Znów. Tak…
Przeglądam ten komiks i widzę wciąż to samo. Widzę ogień, bohaterów wciąż w takich samych pozach, jak rozkładają ręce, jakby chcieli popisać się klatą i ogniem. No i taką popisówką jest ten zeszyt. Aaron bierze pomysł, który był już tyle razy – nawet u niego, bo podobne rzeczy wyczyniał wcześniej chociażby we wspólnej przygodzie Spider-Mana i Wolviego – i robi to jeszcze raz, ale tak samo, jak było dotąd. Masa bohaterów, potężna moc i… No leci to sobie w ten sposób dalej, na pełnej petardzie i tyle.
Aaron się tu nie ogranicza, serwuje nam absurdalny komiks, w którym nie ma co szukać sensu, ambicji czy pomysłowości. To rzecz, którą czyta się, jak ogląda reboot jakiegoś epic movie – niby jest to samo, ale bardziej widowiskowo, a jednak słabiej. Wiadomo, dla nowych czytelników, którzy nie znają wszystkich tych takich samych fabuł to może być pewna atrakcja, choć też nie jakaś duża, bo Aaron pisze zachowawczo i dość nijako, wiecznie próbuje coś zamaskować tempem i scenami rozwałki i sprawia wrażenie, jakby miał nadzieję, że cały ten ogień i mrok zaślepią czytelników i ci nie dostrzegą, jak grubymi nićmi wszystko to jest szyte i jak rozłazi się w szwach. Ale to widać. A na dodatek ci, którzy już to znają, czytali wcześniej w lepszych wersjach i pamiętają dobrze, co było, poczują tylko większy zawód.
To może rzecz broni się graficznie? No też nie za specjalnie, jeśli mam być szczery. Na początku jest dobrze, kiedy rysuje Keown, ale dobrany tu kolor do jego kreski jakoś nie pasuje. Potem za zeszyty biorą się Javier Garrón i Luca Maresca i jakoś tak to już przestaje fajnie wyglądać. Takie cartoonowe to, nijakie, niby z założenia widowiskowe, ale nierobiące wrażenia. Płaskie to wszystko takie, dynamiczne, ale jednak tej dynamiki też nie czuć.
Ot komiks środka jakich wiele, ale bardziej przegięty, przesadzony i wtórny. Niby nadal szybko to się czyta, ale równie szybko zapomina. Więc rzecz głównie dla zagorzałych fanów. A na koniec jeszcze pytanie czemu Phoenix tłumaczyć tu jako Feniks… No niby wiem, ale
|
autor recenzji:
wkp
21.03.2024, 06:04 |