FINAL DAYS or GIANT FINAL
Mamy ostatni tom „Giant Days”. Żal, bo super to była seria, od samego początku jedno z najlepszych, co Non Stop miało nam do zaoferowania i do samego końca nie zawiodło. Ten tom to w zasadzie dwa zeszyty serii plus jeden bonus, ale jak to działa na czytelnika, jak to gra emocjami i sentymentami… No robi robotę i chociaż to już czternasty tom, wielki finał i w ogóle, nie tylko nie traci nic ze swej jakości, ale i potrafi wycisnąć z tematów i bohaterów wszystko, co najlepsze, wyciągając z rękawa kilka asów, jakie skutecznie się tam kryły przed naszym wzorkiem.
Pora pożegnań. Pora rozstań. Pora skończenia szkoły! Daisy i Esther (bo na Susan to jeszcze nie czas) szykują się do opuszczenia uczelni, ale co jeszcze czeka na nie w tych ostatnich wspólnych dniach, zanim pochłonie je dorosłe życie? A na tym przecież nie koniec, bo rok później dziewczyny znów się spotykają, tym razem Daisy i Susan, ale po to, by pomóc Esther. Czy to jednak będzie ostateczne pożegnanie?
Zanim „Giant Days” wystartowało w 2011 roku, było już „Scary Go Round” (2002-2009). A wiadomo, zanim było „Scary Go Round” istniała seria „Bobbins” publikowana od 1998 roku. Co to wszystko ma ze sobą wspólnego, poza twórcą Johnem Allisonem? A no to, że wszystkie te serie dzieją się w jednym uniwersum, a różne postacie powracają w tych tytułach – Esther debiutowała przecież w „Scary”. Ale fakty te nie mają wspływu na odbiór „Giant Days”, bo to dzieło samodzielne, niewymagające znajomości niczego poza nim samym. Reszta to po prostu ciekawostki.
A „Giant” to świetna rzecz i tyle w temacie. Obyczajowa, życiowa i często aż bolesna fabuła została przepuszczona przez komediowy filtr, jednakże nie zmienia to faktu, że mamy tu do czynienia z komiksem poruszającym życiowe tematy, znane doskonale każdemu z nas. Wchodzenie w dorosłość, problemy na polu uczuciowym, złe decyzje, szukanie bliskości… Wymieniać można by długo. John Allison znakomicie łączy to z gagami i dziwactwami, czasem z horrorem, czasem fantastyką, czasem kryminałem, czasem romansidłem, to znów dramatem, który ma wycisnąć łzy. Mówię tu niekoniecznie o tym tomie, ale o ogóle serii. A co do tego tomu, to mamy nie tylko zwieńczenie serii, ale i powrót do bohaterek po pewnym czasie. A my, czytając ten moment po tych wszystkich latach, czujemy jak działa nostalgia, sentyment. I jak mocno w tym słodko-gorzkim dodatku wybrzmiewa to, co wybrzmiało już przecież w finałowym zeszycie – że to już koniec.
Fajnie to też narysowane – choć nadal najlepsze graficznie były dla mnie wczesne numery, nad którymi przysiadła Lissa Tremain – cartoonowo, kolorowo, ekspresyjnie, ale mile dla oka. I ładnie wydane. i tylko żal, że to już koniec, bo mogłoby się ciągnąć, dorzucać nam kolejne historie z bohaterkami, pokazywać, choćby tylko raz na jakiś czas, co tam u nich słychać po latach… Jest, jak jest, może Allison wróci jeszcze kiedyś do tematu, ale w tym momencie to koniec, finał… Zostaje łezka sentymentu i chęć powrotu do serii raz jeszcze.
|
autor recenzji:
wkp
02.08.2024, 06:09 |