WĄŻ (STRAŻACKI) NA PARYSKIM BRUKU
Dla Joanna Sfara potwory nie są pierwszyzną. Dla Tonego Sandovala również. Fakt, że ich drogi twórcze się zeszły, nie powinien więc dziwić. Ale dziwi. Zważywszy, że do tej pory działali na dwóch różnych płaszczyznach.
Sfar z jednej strony szedł w motywy żydowskie (jak „Kot rabina” czy „Klezmerzy”), a drugiej w humor (jak „Donżon). Z kolei Sandoval traktował potwory jako motywy do wykorzystania w komiksach o – w sumie - wrażliwcach (jak „Doomboy”, „Wąż wodny” czy „Tysiąc sztormów”). Zapowiedź, że panowie postanowili stworzyć coś wspólnie była więc zaskoczeniem. Ale też prowokowała pytania, w którą stronę Sfar i Sandoval pójdą? Czy w humor? Czy w emocjonalne dramaty? Okazało się, że Sfar wszystko wypośrodkował tak, by było i śmieszno (może przepis na kalmary?), i straszno. Pomocne okazały się być w tym miejsce oraz epoka, w których osadził fabułę. Miejsce to Paryż. Czas – początek XX wieku. A więc bohema, wizje i szaleństwa są tu na porządku dziennym.
Tu pojawia się niejaka Kapa’akea zwana królową Maorysów. Tu też pojawia się… Syrena! Mityczna postać, której pod miecz nawija się… Smok. I tak zaczyna się jatka. Tak zaczyna się paryskie mordobicie, u progu XX wieku. Mordobicie, które byłoby niepełne bez udziału jeszcze kilku „sympatycznych” postaci. Bez staruchy opiekującej się kościołem Saint-Germain (tym samym, który istniał gdy na Paryż składała się jedynie ta świątynia oraz pola sałaty, marchwi i winorośli) oraz podniesionego z grobu mnicha Mabillona (którego Paryż składał się z kościoła Saint-Gerlmain oraz pól sałaty, marchwi i winorośli). A mówiąc inaczej – bez smoka i kolesia, który wieki temu wysiudał zbrojnych by ci wspomnianego smoka nie zgładzili.
Szczegół tylko, że pojawienie się w Paryżu syreny, która w dodatku nie zostaje zgładzona, narusza panujący od wieków porządek. Oto nagle te wszystkie paryskie gargulce i rzygacze ożywają i przybierają postać żywych smoków – jak choćby pochodzący z XVIII wieku smok Vol-Terr. I nie wiadomo jaki byłby los Paryża bez wsparcia ze strony syreny, która w pewnym momencie uświadamia sobie, że została wybrana na Chrystusa. Zbawiciela, który oszczędzi miasto rozpusty i zgnilizny. Miasto, które z jednej strony należy do bawiącej się bohemy, ale z drugiej „drży” stojąc na wulkanie w postaci smokowej Godżilli, śpiącej gdzieś nurtach Sekwany...
Sfar w „Smoczym Paryżu” wpisuje się idealnie w klimat Belle Epoque. Woła – chrzanić zasady, chodźmy się bawić. Nie dajmy się jakimś tam zasadom i narzucanym rytuałom, jak zabijanie. Ba, niech bawią się smoki. Niech rzucą się w wir zabawy z ludźmi, by w efekcie powstała nowa rasa paryżan. To w przenośni. W realiach można odbierać to jako oswajanie „smoka”. Oswajanie z przybyszem spoza naszego kręgu kulturowego. Kimś, wokół kogo narosły legendy, narosły złe mity. Paradoksalnie tak może być odbierany… sam Sandoval! Przecież to Meksykanin, dla którego Europa stała się nowym lądem. Niczym Paryż dla tych wszystkich "smoków".
Wspomniałem o Sandovalu. Koleś graficznie tradycyjnie znów wymiata. Znów maluje te swoje pozornie zagubione postacie. Te wszelkie piękne dziewczyny oraz - równie piękne - potwory. Sfar dał mu szansę na to, by graficznie mógł sobie poszaleć. Ale jednocześnie dał oddech do fabuł, które w wykonaniu Sandovala – momentami - bywały mocno zdołowane.
A swoją drogą szkoda, że w dodatkach do komiksu Sfar nie pokusił się o pokazanie choć jednej planszy w swoim wykonaniu. Ciekaw jestem – i pewnie nie tylko ja – jak wyglądałby jego „Smoczy Paryż”. Choć odpowiedź nasuwa się sama. Donżonowo. Proste.
autor recenzji:
Mamoń
29.09.2024, 22:39 |