Nixon, poborca podatkowy w świecie przyszłości, wpada w szał i urządza masakrę ludzi. Okazuje się, że jest cyborgiem. Trafia na czyszczenie pamięci i z nową tożsamością zaczyna nowe życie. Zaczyna się jednak dziwnie zachowywać...
Frank Miller kojarzony jest przede wszystkim jako reformator komiksu. Człowiek, który razem z Alanem Moore'em odmienił oblicze tego medium i pokazał, że historie obrazkowe mogą być nie tylko dla dorosłych, ale i domagać się równego traktowania, jak książki czy filmy. Mniej jednak ludzi wie, że autor takich legendarnych komiksów, jak „Powrót Mrocznego Rycerze”, „Daredevil: Odrodzony”, „300” czy „Sin City” lubuje się w klimatach cyberpunkowych. I że często tworzy takie komiksy, czego „Hard Boiled” jest udanym przykładem. Tak w ogóle zresztą to Miller powinien być uznawany za twórcę cyberpunku, jako że jego komiks w tym gatunku „Ronin” ukazał się na rok przed rzekomym twórcą cyberpunku „Neromancerem”.
Ale wracając do „HB” to jest to komiks dość klasyczny i mało zaskakujący, nie mniej znakomity. Głównie dzięki świetnym ilustracjom, ale i w scenariuszu znalazło się parę perełek, a i nawiązań do ówczesnej ameryki. Do tego porcja satyry, nie przesadne filozofowanie i tak rzadka wizja przyszłości, która nie jest ani jednoznacznie gorsza od naszej, ani inna. Nie ma tu też potępiania żadnej ze stron, nikt nie rzuca haseł czy gorszy jest cyborg czy człowiek. Obaj istnieją, mają swoje wady i tyle.
Dlatego warto ten komiks poznać. Komiks w sam raz dla tych, którzy czytali „Ronina”, „Marthę Washington” czy „Bad Boya”, ale nie tylko. I nie tylko dla fanów komiksu. A komu mało, niech sięgnie po stworzony przez ten sam duet 5 lat później „Big Boy i Rusty Robochłopiec”.
|
autor recenzji:
wkp
23.07.2016, 07:02 |
Frank Miller przyzwyczaił już czytelników do rozpierduchy. W „Hard Boiled” poszedł jednak na całego.
Harry Burns ma 35 lat. Żonę, dwójkę dzieci i dodatkowo na głowie trzy kredyty hipoteczne na dom z dwoma sypialniami. Jest też równocześnie Carlem Seltzem, gościem od ubezpieczeń. I Nixonem, jednym z poborców podatkowych. Jest też zabójcą. Wytworem produkującej urządzenia domowe firmy Willeford, którego zadaniem jest eliminowanie konkurencji. Bezdusznym cyborgiem. Zimną machinerią nakarmioną czyimiś wspomnieniami. Sprawcą wielkiej masakry w wielkim mieście. Hollywood przyszłości. Upadłym mieście pełnym bezdomnych, seksu, przemocy, z nastawionym na konsumpcję społeczeństwem żyjącym w świecie z reklamowej pulpy. Świecie upadku i zniszczenia, którego sprawcą jest nasz Harry / Carl / Nixon.
Założenie to nie jest niczym nowym w twórczości Millera. Wystarczy wspomnieć jego sztandarowe dzieło – „Sin City” – serię osadzoną w mieście pełnym prostytutek i typów spod ciemnej gwiazdy. „Hard Boiled” znacznie jednak różni się od niej. „Sin City” to autorskim dziele Millera, utrzymane głównie w dwóch barwach: czerni i bieli (w kilku tomach dodatkowo rozbite są żółtym, niebieskim czy czerwonym). W „Hard Boiled” Miller odpowiada wyłącznie za scenariusz. Za rysunki zabrał się Geof Darrow. I trudno o lepszego ilustratora do tego studium destrukcji.
Każdy kadr to majstersztyk. Wycyzelowany aż do bólu. Z dbałością o najmniejsze szczegóły. Gdy ktoś rozwala samochód, wypadają z niego nawet najmniejsze śrubki. W ścianie, z której odpada tynk, wyrysowane są pojedyncze cegły. Kadrami, które można oglądać do znudzenia są wielkie, dwustronicowe widoki. Pierwsze to wnętrze obsługiwanego przez roboty hipermarketu sieci „Behemoth”, gdzie widać nawet co każdy z klientów ma w koszyku. Drugie - wysypisko śmieci z wrakami samochodów, telewizorami i porzuconymi ciuchami. Równie piękne są, już nieco mniejsze, obrazki z samego Hollywood – z zakorkowanymi ulicami, po których pomykają cysterny przewożące jakieś radioaktywne substancje.
„Hard Boiled” to jazda bez trzymanki. Dla tych, którzy lubią zaczytywać się w Millerze. Oraz dla tych, którzy lubią godzinami wpatrywać się w kadry, wyłapując z nich różnorakie smaczki. Jak choćby zdechła krowa przy drodze. I nie jest to żart.
|
autor recenzji:
Mamoń
18.04.2016, 12:00 |