Jak wiadomo dziś piratów (tych morskich) dzielimy na Jacka Sparrowa i całą resztę, czyli Petera Blooda, kapitana Vallo, Thomasa Bartolomewa Robertsa oraz Long Johna Silvera właśnie. Oczywiście, owa podzielność jest dyskusyjna i bardziej zależy od wieku (tudzież elastyczności zainteresowań) miłośnika jednookich, jednonogich i jednopapugich rozbójników morskich niźli częstotliwości ukazywania się ich przygód na ekranach kin oraz TV. W każdym razie dzisiaj będzie o ostatnim z wymienionych, bo powód jest nie lada - na rynek trafił pierwszy tom "Long John Silver" Xaviera Dorisona (scenarzysta) i Mathieu Lauffeaya (współscenarzysta, rysownik).
I choć w żaden sposób nie należy uznawać tego komiksu (tak zresztą twierdzą sami autorzy) za kanoniczną kontynuację sławetnej "Wyspy Skarbów" Roberta Louisa Stevensona, to trzeba przyznać, że twórcy się postarali. Mamy tu i poszukiwanie (a właściwie dopiero jego zalążek) mitycznego złotego miasta, wyzwoloną pannicę organizującą wyprawę na drugi koniec świata, powrót doktora Liveseya oraz, co oczywiste, piratów (i to takich w wersji hard, czyli diametralnie różnych od sympatycznego kapitana Sparrowa), wśród których prym wiedzie tytułowy jegomość. Co prawda wygląd Long Johna Silvera nieco odbiega od moich oczekiwań (za młody, a przede wszystkim za mało wyrazisty na tle innych bohaterów), ale za to jego charakter już nie. Pirat jest groźny i nieodgadniony, zuchwały i sypiący one-linerami (udanymi zresztą) - prawdziwy herszt bandy. A w całej historii nie brakuje tego specyficznego klimatu zapowiadającego większą awanturę. Dorison (no dobra, przy małym wkładzie Lauffeaya) zdecydowanie odrobił pracę domową.
Niestety, tego samego nie można już powiedzieć o samym Lauffeayu, którego rysunki to mizerna wypadkowa pomiędzy Enrico Marinim a Bernardem Yslaire. Głównym ich mankamentem jest mało wyrazisty wygląd większości przedstawionych bohaterów (vide Long John Silver oraz jego pozornie tylko charyzmatyczna świta), ale też i nagminne zlewanie się tychże ze scenerią oraz niejednokrotnie mało dynamiczne kadrowanie podczas ważkich wydarzeń. Opowiadana historia aż prosi się o artystę wyższej klasy, a już zupełnym ideałem byłby Grzegorz Rosiński. Ale jest jak jest. Pozostaje mieć nadzieję, że w przyszłych tomach Lauffeay poprawił warsztat, a dobrze zapowiadająca się opowieść nie rozmyła się w oceanicznych odmętach. W każdym razie ja czekam na drugi tom, a czy również na trzeci to się dopiero okaże. Ahoj!
|
autor recenzji:
Charles Monroe
29.12.2011, 19:00 |