Wszystko zaczęło się od spotkania Arne Bellstorfa z Astrid Kirchherr. Z ich rozmów powstał w końcu wspomnieniowy komiks „Baby’s in Black”. Komiksowa historia związku Astrid i... Stuarta Sutcliffe’a. Piątego Beatlesa!
Hamburg. Początek lat 60. W zapadłej knajpie „Kaiserkeller” koncertuje właśnie początkująca kapela z Wysp Brytyjskich. Na jej koncert trafia zupełnie przypadkowo błąkający się po mieście Klaus Voormann. Zaskoczony tym, co słyszy w St. Pauli - dzielnicy pijanych marynarzy szukających atrakcji, szumowin i wszelakich opryszków - postanawia (mimo wszystko) przyciągnąć tu Astrid. Jeszcze swoją dziewczynę. Jeszcze osobę, z którą go coś łączy. Choć związek to chemiczny. Pełen sporów i kłótni. Związek, który ostatecznie rozpadnie się na skutek tejże wizyty w klubowej piwnicy... Astrid od razu łapie bowiem kontakt z jednym z muzyków - Stuartem Sutcliffem! Tak. Tym Stuartem. Piątym Beatlesem, który grał na basie - zanim zespół stał się rozpoznawalnym na całym świecie.
Komiks „Baby’s in Black” nie jest jednak opowieścią o zespole. Owszem, na kadrach widzimy Beatlesów koncertujących w hamburskiej norze. Widzimy zespół opowiadający o „komfortowych” warunkach do życia na zapleczu kina Bambi. Słyszymy nawet ich muzykę - przez kadry, gdy akurat jesteśmy w klubie „Kaiserkeller” płyną słowa ich młodzieńczych piosenek. Ale nie Beatlesi są najważniejsi. Ważniejsza jest historia „dzieciaków w czerni”. Historia rodzącego się uczucia. Związku Astrid i Stuarta. Związku niełatwego - by wspomnieć początkową barierę językową czy problemy z legalnością pobytu Sutcliffe’a w Hamburgu. Ale związku pięknie pokazanego! Związku, w którym cieszą te wszystkie proste rzeczy - bycie razem, spacery, zbliżanie się do siebie, robienie codziennych rzeczy. I tych prozaicznych, i tych bardziej artystycznych - jak fotograficzna pasja jej i malarska jego. Właśnie na tym skupia się Bellstorf. Na relacjach. Na ich budowaniu i rozwijaniu. Aż do tragicznego finału.
Historia ta pewnie nigdy nie zostałaby przeniesiona na papier, gdyby nie pewien zbieg okoliczności. Tak się składa, że i Arnie Bellstorf i Astrid Kirchherr mieszkają dziś we wspomnianym już Hamburgu. Opowiedziana po półwieczu historia okazała się być świetnym materiałem na komiks - gatunek, którym para się Arne (znany jest już z wydanego również w Polsce albumu „Piekło, niebo”). Zresztą nie jest to pierwsze poletko sztuki, na którym historia ta jest wykorzystywana. Wcześniej - w 1994 roku - przedstawiona została przecież w filmie „Backbeat”. „Baby’s in Black” przypomina zresztą nieco ten obraz. Wydobywa jednak bardziej na światło inny aspekt hamburskiego epizodu Beatlesów. Komiks (może też i dlatego, że nie słychać w nim muzyki) to opowieść o Astrid. O jej wchodzeniu w muzyczny świat Stuarta, który z czasem staje się światem zgoła odmiennym. Staje się bardziej światem sztuki, światem w którym ważniejsze niż tworzenie dźwięków jest tworzenie szczęśliwego związku. Związku zakończonego - niestety - śmiercią Sutcliffe’a. Inaczej odbiera się też komiks z uwagi na warstwę graficzną. Nie są to żadne hiperrealistyczne rysunki. Mam wrażenie, że Bellsttrof jeszcze bardziej uprościł sposób rysowania. Wprawdzie hamburską ulicę czy detale wnętrz oddaje z pełnym realizmem, ale ludzi już nie. Wyraźnie nakreśla kontury, by później nieco je podcieniować, zamazać kreskami.
Czytając „Baby’s in Black” można sobie oczywiście włączyć Beatlesów, by lepiej wczuć się w klimat opowieści, w szalone lata 60. Z tym, że to nie do końca odpowiednia muza do zbudowania podkładu muzycznego. Znacznie lepszym krążkiem byłoby lennonowe „Imagine” przetykane śpiewającym „Love me Tender” Elvisem Presley’em. Dlaczego właśnie nim? Proszę sprawdzić, czytając „Baby’s in Black”. Warto, bo to komiks naprawdę niezwykły, do którego scenariusz - jakże przewrotny - napisało życie.
|
autor recenzji:
Mamoń
22.09.2016, 13:35 |