Zanim Guy Delisle zabrał się za tworzenie swoich travelogów, przez lata pracował przy animacjach. Widać to w albumie „Albert i Alina”, od którego tak naprawdę zaczęła się jego komiksowa przygoda.
To komiks, od którego premiery minęła już przeszło dekada. Delisle nie błąka się jeszcze po świecie, ale jest już celnym obserwatorem. A na cel wziął kontakty damsko męskie. Tytułowi Albert i Alina to zaledwie jedna z par bohaterów, których portretuje. Na album składają się 52 historyjki. Każda zatytułowana imieniem głównego bohatera - od „Alberta” i „Aliny” właśnie poczynając, przez „Dominika”, „Dianę”, „Konrada”, „Katarzynę”, „Szymona”, „Sylwię”... aż po „Żelisława” i „Żanetę”. Każda zamknięta na kilku zaledwie planszach. Taka krótka opowiastka, w której widzimy ją (lub jego) oraz drugą połówkę. Katarzyna – ekspedientka z mięsnego. Wanda – próbuje podzielić się swą miłością z kim tylko się da. Filip – bokser, który cierpi na brak czułości. Robert – kolejny uwiedziony przez kobietę bez serca. Grażyna – „szczekająca zołza”… Pod imionami tymi może ukrywać się tak naprawdę każdy.
Delisle skupia się w swych opowiastkach na relacjach. Na wchodzeniu w cudzą skórę (dosłownie!). Na udawaniu przed drugą stroną kogoś, kim to się nie było/jest/będzie. Na zakładaniu masek, przyjmowaniu kolejnej pozy. Po to, by tylko zrobić lepsze wrażenie. Rysowane przez niego kobiety raz są kruche (znowu bardzo dosłownie), raz to prawdziwe jędze, które lepiej omijać z daleka, przebierające w facetach jak w rybach. Mężczyźni to często kopnięci w dupę frajerzy, lądujący na kozetce psychoanalityka. W „Albercie i Alinie” Delisle jest obserwatorem. Ale też kąśliwym komentatorem. Portretującym w krzywym zwierciadle, z przekąsem, pokazując na rysunkach dosłownie to, jak mówimy o relacjach międzyludzkich.
To nie jest jeszcze ten Delisle, którego znamy (i doceniamy) z albumów „Pjongjang” czy „Kroniki birmańskie”. Jego kreska jest bardziej drapieżna, kadry zaś układają się w niemy storybord animowanego filmu. Ciekawostką jest, że w historiach pojawia się wizerunek autora, który później zaczął wykorzystywać w swoich travelogach.
To zgoła odmienna odsłona twórczości Delisle. Odsłona, którą jednak też warto poznać.
|
autor recenzji:
Mamoń
18.11.2015, 12:48 |