Gdybym miał wystawić wziętemu dziś „na tapetę” komiksowi notę za wartość artystyczną, byłaby to pewnie „jedynka” (no, może „dwója”). Ale za wartość sentymentalną należy mu się „dziesiątka”. Bo z klasykami już tak jest. Nie są to komiksy wysokich lotów. Ale powinno się je znać.
Pisałem już kiedyś, że nie jestem fanem superbohaterów w trykotach. Dlatego też grzbiety „Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela” – w skrócie WKKM - nie tworzą na mej półce gigantycznej panoramy. Stoją tam sobie pojedyncze albumy: „Wolverine” Chrisa Claremonta i Franka Millera, „Daredevil” tego drugiego, „Weapon X” Barry’ego Windsor-Smitha, „Spiderman. Blue” duetu Jeph Loeb/Tim Sale, świetnie zilustrowane przez Alexa Rossa „Marvels”, czy wreszcie „1602” ze scenariuszem Neila Gaimana. Do mojej „Bardzo Małej Kolekcji Komiksów Marvela” - w skrócie BMKKM – dostawiłem teraz jeszcze jeden album. To „Początki Marvela. Lata sześćdziesiąte”. Tom już z numerem 68 wydany w ramach WKKM.
W „Początkach Marvela” dostajemy pakiet prostych, naiwnych historyjek, które przybliżają pierwsze dni wschodzących gwiazd. Początki nowych superbohaterów: Fantastycznej Czwórki, Spidermana, grupy X-Men, Hulka, Iron Mana, Daredevila, Avengers… Dostajemy zeszyty, w których czytelnik zetknął się z nimi po raz pierwszy.
Jakże inne to komiksy od tych, które dziś powstają za oceanem. Jakże inaczej opowiedziane historie niż w filmowych superprodukcjach - tworzonych dziś na bazie tych (!) właśnie komiksów – których producenci ścigają się choćby na efekty specjalne. Weźmy pierwszego Iron Mana i tego z filmu. Porównajmy sobie Hulka (najlepiej tego z ósmej planszy pierwszego zeszytu „Avengers”). Albo Spidermana. Różnica jest kolosalna.
Która wersja jest lepsza? Nie o to w tym porównywaniu chodzi. W czasach, gdy na ekrany kin wchodzą kolejne superprodukcje, dobrze jest mieć świadomość jak mający głowę pełną pomysłów Stan Lee - któremu pomagali rysownicy Steve Ditko i Jack Kirby - próbowali dopiero rozkręcać marvelowe imperium. Dobrze wiedzieć, że zaczynali od „kwadratowych” dialogów i miejscami baaardzo „koślawych” rysunków. W końcu dobrze mieć świadomość jaką drogę przez tych kilka dekad przeszli trykociarze ze stajni Marvela, stając się jednymi z najbardziej rozpoznawalnych bohaterów nie tylko na rynku komiksowym, ale i filmowym, tekstylnym, gadżeciarskim czy zabawkarskim.
Jak dla mnie – najważniejszy tom mojej BMKKM.
autor recenzji:
Mamoń
04.07.2015, 17:24 |