Jeżeli na komiksie pojawia się nazwisko Wojciecha Stefańca, możemy być pewni jednego. Będzie to graficzna perełka. Nazwisko Bartosza Sztybora sprawia z kolei, że będziemy mieć do czynienia z niebanalnym scenariuszem. Panowie potwierdzają to komiksem „Wróć do mnie jeszcze raz”.
„Piwo, wino, Porto, wódka, whiskey, trawka, hasz, LSD, grzyby, mefedron, MDMA, koks. Mam na imię B. choć każdy mówi mi Sz.” Mam na imię Bartosz, choć każdy mówi mi... Sztybor? To pierwsze z pytań, jakie pojawia się na jednej z początkowych plansz. Czy to scenariusz na bazie własnych wspomnień? „Po alkoholu zawsze śni mi się facet kopiący z półobrotu. Po trawce albo haszu widzę parę uprawiającą seks. Kwas to klaun z mnóstwem balonów. Grzyby to bardzo włochaty dywan. A mefedron to olbrzym. Po MDMA śnię o tańczącej dziewczynie. A człowieka w wodzie widzę zawsze po kokainie. Jak jestem trzeźwy, to śni mi się baseballista odbijający piłkę. Widzę lot i wybicie. Widzę lot i wybicie. Budzę się.” To ważne wyznanie. Dzięki niemu wiemy kiedy Sz. śni. Kiedy rzeczywistość miesza mu się ze snem. Kiedy znów ma wizje. Jakie i po czym.
Bo „Wróć do mnie jeszcze raz” to komiks na wielkiej fazie. Między kłótniami, kolejnymi odjazdami, imprezami. Rozgrywający się w realu oraz w rzeczywistości wykreowanej wszelakimi środkami rozszerzającymi świadomość. Albo w obu na raz, jak wtedy kiedy Sz. rozmawia z wytatuowaną syrenką. „Wróć do mnie jeszcze raz” jest jak psychodeliczny film, w którym wszystko jest możliwe. Film po dragach. Siłą rzeczy podczas lektury komiksu przypominają się „Trainspotting” Danny Boyle’a, czy „Acid House” Paula Mc’Guigana i Irvine’a Welsha. W komiksie Sz. też - jak sam mówi - coś zjebał. Coś spierdolił, rozjebał związek. Na urwanym filmie. Wtedy, kiedy z głowy wypada zaledwie kilka klatek z życia.
Stefaniec już w swoich wcześniejszych komiksach pokazywał kunszt graficzny. Weźmy wydane w 2013 roku albumy „Noir” oraz „Ludzie nie brudzą sobie rąk” czy też „Szelki” - drugą cześć tzw. trylogii „Sz”. We „Wróc...” miesza kilka graficznych stylistyk. Mamy tu akademicką wręcz dokładność, z jaką maluje postaci. Sąsiadują z psychodelicznymi planszami, na których kontrolkę przejmują alkohol, kwas, grzyby i LSD - trochę jak u Witkacego, który też tworzył pod wpływem. Z kolażami z powycinanych z gazet obrazków, zdjęć. Z planszami, które wyglądają jak wycinanki. I wreszcie studium baseballisty odbijającego piłkę. Jak w zwolnionym filmie.
Czyżbyśmy mieli do czynienia z jednym z kandydatów do komiksu roku? Wszystko wskazuje na to, że tak.
autor recenzji:
Mamoń
13.11.2015, 17:26 |