Kiedy to nakładem szczecińskiego Ongrysa z powodzeniem wznawiane są kolejne zeszyty przygód kapitana Żbika, inny edytor – wydawnictwo Widnokrąg – proponuje żbikową… No właśnie. Kontynuację? Parodię? Tribute? „Żona dyplomaty” to pierwszy z – podobno dwunastu – zeszytów z przygodami porucznika Kota.
Kapitana Żbika nie trzeba chyba przedstawiać. Ale gdyby ktoś go nie znał (nie wierzę), przypomnijmy. To uboga, PRL-owska odpowiedź na Jamesa Bonda. Bohater dokładnie 53 zeszytów komiksowych wydanych między 1967 a 1981 rokiem. Co tu kryć. Rysowane przez Zbigniewa Sobalę, Grzegorza Rosińskiego, Bogusława Polcha czy Jerzego Wróblewskiego kolorowe zeszyty rozchodziły się jak świeże bułeczki. Próba wskrzeszenia serii w nowych realiach politycznych nie powiodła się. Ukazał się tylko jeden zeszyt z przygodami jego wnuka zatytułowany „Gdzie jest Biała Mewa?” oraz albumik „Tajemnica »Plaży w Pourville«”, w którym zebrano odcinkową historię stworzoną na potrzeby którejś z poznańskich gazet. Pierwszy z nich stworzyli Władysław Krupka (wcześniej piszący scenariusze również na potrzeby Milicji Obywatelskiej) i Michał Śledziński. Drugi – Krupka i wspomniany Polch. Powiodła się za to próba reedycji Żbika. Szczecińskie wydawnictwo Ongrys odkurzyło już siedem z najstarszych zeszytów serii. I szykuje kolejne.
I chyba właśnie na fali zainteresowania nimi Michał Rzecznik z Leszkiem Wicherkiem wykreowali postać porucznika Bogusława Klaudiusza Kota. Pierwszy zeszyt z jego przygodami zatytułowali „Żona dyplomaty”. Jak na kryminał przystało, panowie zawiązują powoli intrygę. Pan Debois – tytułowy dyplomata – pod drzwiami dostaje tajemniczy liścik. „Obserwujemy cię. Znamy każdy twój ruch. I nie tylko twój. We wtorek o 7:20 przy torze treningowym na Służewcu przekażesz nam 150 tysięcy złotych. A nikt nie uprowadzi twojej żony. Tylko pamiętaj, masz być sam. Postscriptum: Nie idź z tym listem na milicję.” Oczywiście idzie. I żąda pełnej ochrony oraz złapania tych, którzy mu grożą…
Zanim o akcji, kilka słów o realiach, jakie stworzyli Rzecznik i Wicherek. Przywołują Broniewskiego i Ważyka. Pokazują PRL-owski design, dbają o detale, o najmniejsze drobiazgi (szklanki w metalowych koszyczkach, maszyny do pisania, butelki na mleko, telefony tarczowe, ulice wykonane z charakterystycznej trylinki). Ha, wzorem starych „żbikowców” pokazują też, że dyplomata to ten lepszy. Pija pepsi colę, jego żona zaś zawsze może liczyć na lepsze śliwki z bazarkowego straganu.
Akcja „Żony dyplomaty” wręcz się wlecze. Ale wlecze zaskakująco przyjemnie. Na 32 stronach zeszytu dzieje się niezbyt wiele. Milicjanci planują obławę, zaczynają obserwację. Ot, rutynowa praca tych, którzy noszą czapkę z orzełkiem (bez korony). Zapadają pierwsze ustalenia jak przeprowadzić obławę. Jak też rozegrać spotkanie na Służewcu. To we wtorek, o 7:20.
„Właśnie przed chwilą wyszedł” – tymi słowami kończy się „Żona dyplomaty”. Gdzie doszedł? Co było dalej? Oby ciąg dalszy nastąpił jak najszybciej.
autor recenzji:
Mamoń
10.11.2015, 21:57 |