Slaine Mac Roth… Celtycki wojownik przed kilkunastu laty rządził na naszym rynku. Wraca w wielkim stylu na łamach albumu „Król”.
Czy mnie jeszcze pamiętacie? Tak mógłby zapytać wykreowany przez Pata Millsa bohater. Pewnie, że pamiętamy! Slaine przecież nieźle wbił się w głowy polskiego fana komiksu. Na swym koncie ma występy na łamach albumowych dyptyków „Skarby Brytanii” oraz „Zabójca demonów”, a także trzyczęściowej opowieści „Rogaty bóg”. Szczególnie ta ostatnia była wydarzeniem. Albumy namalowane przez Simona Bisley’a - tak, tego samego od „Lobo. Portretu bękarta”, „Sądu nad Gotham” czy „ABC Warriors” - to dla wielu najlepsze komiksy ze Slainem w roli głównej. Mimo popularności, Egmont Polska nie pociągnął jednak dalej cyklu i nie przedstawił czytelnikowi kolejnych komiksów z zadziornym Celtem. Dopiero po czternastu (!) latach po serię sięgnęło Studio Lain. Edytor, który dał się już poznać z bardzo dobrej strony, prezentując nam albumy „ABC Warriors” czy „Ballada o Halo Jones”. „Slaine. Król” nie odbiega od nich jakością wydania. Twarda oprawa, kredowy papier, dobrze nasycona czerń (bo nowy „Slaine” to komiks w czerni i bieli). Aż szkoda, że poprzednie albumy serii nie były przygotowane z takim pietyzmem. A co się kryje pod okładką?
Trzy długie historie „W grobowcu terroru”, „Łupy z Annwn” i „Król” oraz będące przedrukiem komiksów, który pojawiały się pierwotnie w latach 1985-88 na łamach magazynu 2000AD. Zaskoczeniem dla wielu może być fakt, że nowy Slaine pozbawiony jest kolorów. Czarno-białe grafiki początkowo mogą wręcz irytować, szczególnie jeśli zaczniemy porównywać je do „szalonych” plansz Bisley’a. Trzeba się do nich po prostu przyzwyczaić. Po kilku, kilkunastu planszach ja je kupiłem. Gleen Fabry wspierany przez Davida Pugha oraz Nicka Williamsa dają radę, pokazując jeszcze innego Slaine’a niż ten, którego wykreowali wspomniany Bisley (patrz „Rogaty bóg”) czy Dermont Power (patrz „Skarby Brytanii”). Nieźle wygląda też celtycki wojownik kreślony przez duet Mike Collins / Mark Farmer. Okazuje się, że czarno-białe historie z tym bohaterem też mają siłę rażenia. Ba, bez kolorów graficy mają możliwość, by pokazać swój kunszt (a niektóre z prac, pod którymi podpisał się Fabry przypominają mi nieco linoryty). Najlepiej pod tym względem wypada tytułowy „Król”. Z gęstym kreskowaniem, plamami, ze zbliżeniami na twarze (gęby :) bohaterów oraz śmiało kreowane potwory. A jest ich w całym albumie trochę. Orgoci, smoki, dziewięciowymiarowy gwiezdny byt Grimnismal, kukurydziana dziewica, blady jak śmierć Gwyn, syn ziemskiej bogini Avagddu, Balor Złe Oko, Fomorianie… Wyliczać można właściwie w nieskończoność.
Historii pisanych przez Millsa nie można nazwać monotonnymi. Przewracając strony, nie można być pewnym co wymyśli dalej. Sprawia, że zastanawiamy się jakie też skarby odkryje nasz bohater w grobowcu mrocznego boga Grimnismala? Na kogo jeszcze natknie się podczas swej wędrówki po koronę? Ale scenarzysta nie tylko czerpie z przypowieści celtyckich, ale też sięga do wierzeń Dalekiego Wschodu (pogodna bogini Matka Ziemia to przecież leżący Budda) czy starożytnych mitów. Na dwunastu pracach Herkulesa oparł wręcz „Łupy…”. Slaine dokonuje w nim swoistego rytuału przejścia przez cnoty – pokorę, litość, ostrożność, nadzieję – w trakcie kolejnych zadań. To „wyprawa w celu odnalezienia wiedzy”. Wyprawa, która ignoranta zmieni w oświeconego. Oświeconego, który po pięcioletnim wygnaniu wreszcie będzie mógł wrócić do swojej wioski Murias (dziwi się ten, kto sądzi, że czeka tam na niego Niamh i ich syn Kai) i sięgnąć wreszcie po koronę.
Gdybym miał wystawiać oceny, to najwyższą otrzymałby ode mnie „Łupy z Annwn”. Za nimi plasuje się tytułowy „Król”. Po lekturze całości można stwierdzić, że najsłabszą historią jest otwierająca album „W grobowcu terroru”. Dlatego też po pierwszych planszach warto nowemu Slaine’owi dać jeszcze jedną szansę, nawet przeskakując od razu dalej (podobny skok jakościowy mieliśmy w „Balladzie o Halo Jones”; przebrnięcie przez pierwszą część było męką, później było już znacznie lepiej). Podsumowując. Nowy „Slaine” nie jest arcydziełem. Nie jest nawet komiksem, który do takiego miana pretenduje. Jest za to dobrze skrojonym czytadłem fantasy w myśl zasady „trochę przemocy, trochę plądrowania”. Jest alternatywą dla czytadeł zza oceanu, których na polskim rynku z miesiąca na miesiąc pojawia się coraz więcej. I w tym przypadku bycie czytadłem w zupełności wystarcza.
Ktoś mógłby zapytać. A co z karłem Ukko? Spokojnie, w najnowszym albumie też jest. Co u niego słychać? Sprawdźcie sami. Niewiele się jednak zmienił od ostatniej wizyty w naszym kraju.
|
autor recenzji:
Mamoń
17.04.2016, 17:59 |