Ralph wybraniec ma się dobrze. Właśnie wraca już w ósmym tomie opisującym jego perypetie, zatytułowanym „Nie pochwycisz płynącej rzeki”.
Stałym czytelnikom serii Lewisa Trondheima bohatera nie trzeba przedstawiać. Nowym – niejako na zachętę – przypomnę… Ralph to zakała swojej wioski. To darmozjad – choć sam twierdzi, że czasami pomaga przy odchwaszczaniu – który przynosi tylko pecha. Wszystko przez niecodzienny dar, którym został obdarzony. Nie jest to jednak żaden dar, który objawia się pluciem magmą, błyskawicami w oczach czy panowaniem nad chmurami, wiatrem i gradem. Nie potrafi też zmieniać struktury skał. Ralph ma za to dar… dzieciowidztwa. Tak, właśnie dzieciowidztwa. Potrafi zobaczyć, która z kobiet jest – i z kim – w ciąży… Nie, żeby był z tego powodu szczególnie szczęśliwy. Zazwyczaj jego przepowiednie kończą się tym, że ostatecznie ląduje wśród świń, by odpokutować to, co mu ślina przyniosła na niewyparzony język.
Choć nie ma w nim niczego z bohatera, choć nie ma w sobie niczego, co by przykuwało uwagę, bohaterem został. Bohaterem, który – utytłany w mieszaninie błota, szczyn i świńskiego gówna – staje się wręcz kartą przetargową przy ustalaniu w jaki sposób chronić wioskę, w której pomieszkuje przez najazdem armii Vom Syrusa. Bo to przecież ten, który przetrwał… z czystego egoizmu ojca. Wybraniec. Istna kreatura będąca połączeniem człowieka z kaczką pomieszkujacą wśród innych ptako-, pso-, koto- i myszy podobnych. Już w pierwszym tomie wyrusza w świat, by – na kolejnych planszach – doznawać mniej lub bardziej szalonych perypetii. Za towarzyszy początkowo ma jedynie Raula oraz Klarę. Raul uważa, że to Ralph odpowiada za śmierć jego rodziców. Klara z kolei… No czuje coś do bohatera. Z następnymi tomami menażeria powiększa się o kolejne postaci. To m.in. siostra naszego bohatera Róża, piękna czarnoskóra Zania, doskonały kompan Yassu. I wreszcie tajemniczy Von Syrus, którego ktoś będzie musiał przecież zgładzić. Ktoś – czyli najlepiej wybraniec.
Przygody Ralpha Azhama przypominają mi nieco serię „Usagi Yojimbo”. Lewis Trondheim, podobnie jak Stan Sakai, skazuje ostatecznie bohatera na wędrówkę. Cykl o króliku-samuraju przywoływać mogą też sami zwierzęcy bohaterowie. Ale o ile Sakai z pietyzmem oddaje samurajskie tradycje i w ogóle klimat feudalnej Japonii, tak Trondheim – ku uciesze czytelnika - robi sobie jaja. A Ralpha wkręca w kolejne absurdalne sytuacje. Bo autor ma niebywałą zdolność ukręcania historii z niczego (patrz też jego genialne czytadło „Lapinot i marchewki z Patagonii”). Kreowania absurdalnych historii, gdzie nic nie jest do przewidzenia. Ucieczki, pościgi magia, niezwykłe moce, magiczne przedmioty, walki na śmierć i życie… To wszystko jest w „Ralphie Azhamie”. Cyklu o równie absurdalnych co fabuła tytułach (weźmy: „Nigdy ci nic nie powie zakopany kamień”, „Gwiazdy są czarne”, albo „Czy oszukuje się tych, których kocha?”). Cyklu, w którym na porządku dziennym są zwroty akcji, zmiany krain, pór roku… Jak w dobrym, awanturniczo-przygodowym czytadle.
Właśnie określenie „czytadło" najlepiej pasuje mi do cyklu Trondheima. Ja – zanim zabrałem się za tom ósmy – zdjąłem z półki siedem wcześniejszych, by przypomnieć je sobie, by znów wejść w ten zwariowany świat. I zanim się obejrzałem, sięgałem po tom kolejny, kolejny i kolejny. I wcale nie miałem dość. To chyba najlepsza rekomendacja. Jeśli seria nie nudzi, pochłania się ją. Przerzucając kolejne strony – a jest ich już 376 – i czekając na tom dziewiąty. Ten ma pojawić się jesienią.
|
autor recenzji:
Mamoń
25.03.2016, 15:35 |