JESZCZE WIĘCEJ SPIDER-MANA
W każdej dekadzie każda seria komiksowa ma – poza oczywistymi crossoverami – opowieści zamknięte we własnych ramach, które coś w niej odmieniają i przechodzą do historii i „Spider-Man” nie jest wyjątkiem. Cofając się wstecz od dnia dzisiejszego, w latach 2010+ zdecydowanie w pajęczych seriach królowało Spider-Verse, w latach 2000+ „Powrót do domu”, dekadę wcześniej marna acz epicka Saga Klonów, jeszcze dziesięć lat wstecz „Ostatnie Łowy Kravena” i Venom oraz zgon Jean DeWolff, a w końcu w latach 70 śmierć Stacych. I tak oto docieramy do szalonego okresu pomiędzy rokiem 1960 a 1969, kiedy to zdarzyły się trzy istotne dla Spider-Mana rzeczy. Po pierwsze to wtedy powstał, po drugie w zeszytach 31-33 ratował Peter zdrowie i życie swojej ciotki, a wreszcie fabuła znana jako „Nigdy więcej Spider-Mana!”, która właśnie ukazała się na polskim rynku.
Tym razem młody Parker zostaje sam na włościach. Ciocia May wyjeżdża nabrać sił, ale sytuacja w Nowym Jorku jest trudna. Daily Bugle z zaciętością atakuje Spider-Mana, Curt Connors ponownie staje się Lizardem, a i pozostali wrogowie nie śpią. Powrót Kravena i Vulture’a, a także pojawienie się nowego wroga, jakim jest Shocker, nie tylko osłabiają chłopaka fizycznie, ale też i psychicznie. W Peterze zaczyna dojrzewać myśl, by porzucić rolę Spider-Mana. Stał się nim jako licealista, teraz dorósł, jest studentem, ma przyjaciół i coraz trudniej mu ukrywać tożsamość. Ciężko jest też zarabiać pieniądze, gdy co chwila wdziewa kostium i rusza do walki ze złem. Czy jednak jest w stanie przestać być bohaterem? Czy ciężkie życie Spidera nie za bardzo zrosło się z jego osobą?
Ten komiks to typowe dziecko swoich czasów, a zarazem dzieło stojące w opozycji z tym, jak na co dzień wyglądał Spider-Man. Z jednej strony mamy bowiem historię tak naiwną i zalatującą taki kiczem i patosem, że aż znakomitą, z drugiej całkiem logiczne przemyślenia i mądre podejście, czego w brakowało w kolejnych zeszytach prezentujących następne walki w niewiele zmienionych konfiguracjach. Połączenie tego wszystkiego w jedną opowieść daje ciekawy i wciągający efekt, który sprawia, że tęskni się za takimi opowieściami. Bo komiksów w tym stylu nikt już nie robi. Marvel w ostatnich latach (choćby opowieścią o Clashu, który na stałe wszedł do panteonu spiderowych bohaterów) próbuje nawiązać, oddać ten klimat, ale bezskutecznie. Obecnie 20 stron zeszytu to szybka akcja, konkretne tempo i często używane splshpage’e, kiedyś na tych 20 stronach było średnio dwa, trzy razy tyle akcji. Nie pokazywano wszystkiego, wiele rzeczy dopowiadano tekstem, bohaterowie mieli bogate przemyślenia w trakcie walk, wciąż każdy z każdym rozmawiał, a i jeszcze akcję na bieżąco niemal komentowano w kadrach. Czasem to drażniło, czasem budziło uśmiech politowania, ale miało swój urok. I dokładnie to, w bardzo reprezentatywnym, acz jednocześnie najlepszym stylu znajdziemy w tym znakomitym albumie. Jest tu jakaś taka dziecięca naiwność, szczeniacki zachwyt super-mocami, jest też wreszcie sporo emocji. Mamy w końcu miłosny czworokąt w postaci Petera-MJ-Gwen Stacy-Harry’ego Osborna. Czworokąt potraktowany purytańsko, tak by cenzura Comics Code nie miała się do czego przyczepić, a zarazem dający pewne sugestie „dla wtajemniczonych”, jak choćby gdy Peter wspomina, że wieczor z MJ (a właściwie noc, jak wynika z dalszych przemyśleń) był bardziej wyczerpujący, niż 12 dni świąt. Gdzie teraz w głównym nurcie, mimo całej drażniącej poprawności politycznej, znajdziecie coś takiego? Na aluzje do sytuacji politycznej Stanów (a więc wiadomych działań wojennych) też znalazło się miejsce.
Graficznie jest równie przyjemnie, co pod względem treści. Romita Sr. nie należy do moich ulubieńców, podobnie jak Ditko ma pewien problem z twarzami i oczami postaci, a jednak ta oldschoolowa kreska, bez nadmiaru czerni, bez eksperymentów, z prostą paletą barw (tu odtworzonych już na podstawie starego druku) urzeka. Jest w niej jakaś magia. Jest urok. jest także siła. A naiwność w przedstawieniu szczególnie bohaterek, jak żywcem wyjętych a reklam z lat 50, trąca jakąś nostalgiczną nutę.
To wszystko, plus świetne wydanie (choć przekład nieco bym poprawił, żeby był bliższy temu, co polscy fani znają tak doskonale – a więc np. nie Pajączku, a Pajęczaku i nie Tygrysku, a Tygrysie) z porcją dodatków, w świetnej cenie, sprawia, że komiks aż chce się polecić każdemu. Spider-Man, tak za woda, jak i u nas, jest najpopularniejszym bohaterem Marvela, w Polsce nie mieliśmy zbyt wielu okazji do poznania jego starych przygód z czasów studiów czy liceum, jest więc doskonała szansa, by to nadrobić. Szczególnie, że w Anglii w ramach kolekcji „WKKM” wyszedł niedawno także tom o śmierci Satcych, jeden z najlepszych, jakie powstały, i jest wielka szansa, że zagości także na naszym rynku. jednym słowem: jest co czytać teraz i jest na co czekać na przyszłość.
|
autor recenzji:
wkp
25.03.2016, 18:57 |