ANGIELSKI SZYK NA DZIKIM ZACHODZIE
Francuz i Belg tworzący komiks o Angliku w samym środku Bliskiego Wschodu – brzmi tak ciekawie, jak komicznie. I tak właśnie powinno być, o czym przekonuje ten znakomity album z kultowej serii o przygodach Lucky Luke’a, której wznowienie właśnie zaczęło ukazywać się na naszym rynku. przygotujcie się na dużo humoru, dużo przygód, jeszcze trochę humoru i kultowe towarzystwo kowboja strzelającego szybciej niż jego własny cień!
Żółtodziób. Nowicjusz. Laluś. Smarkacz. Mieszkańcy Dzikiego Zachodu mieli wiele określeń na przybyszów z innych części świata, których los rzucił na ich ziemię. I wiele posiadali także sposób na ich… hmm… powitanie. Bardzo wystrzałowe powitanie. Tak między innymi. Jedni z nowoprzybyłych z czasem klimatyzowali się, inni wyjeżdżali, a jeszcze inni… cóż… ich groby zostawały tu już na zawsze. Ale przecież nie tylko nowicjusze umierali. Jednym z takich zmarłych jest stary Baddy, który swoje ziemie pozostawia w spadku krewnemu z Anglii, a Lucky Luke’a prosił o pilnowanie go. I przekonanie się, że jest godny dziedziczenia. Oczywiście spadek najchętniej przejąłby miejscowy ranczer, Jack Ready, co nie ułatwi zadania naszemu bohaterowi…
Chociaż Lucky Luke jest z nami już równo siedemdziesiąt lat, poza krótkimi fragmentami w nieistniejącym już „Świecie komiksu”, nie miałem dotychczas okazji czytać jego przygód. A przecież doskonale pamiętam oglądane w dzieciństwie filmy z tym bohaterem i znakomitą zabawę, jaką wówczas oferowały. Dlatego reedycja tej serii w ramach KŚK, która właśnie wystartowała to doskonała okazja zarówno do uzupełnienia braków w kolekcji, jak również poznania przygód kultowego bohatera, które zdecydowanie są tego warte.
Co mają do zaoferowania? Scenariusz, który wyszedł spod ręki René Goscinnego (rodzice autora pochodzili z Polski stąd swojsko brzmiące nazwisko), ojca takich dzieł, jak „Asterix”, „Mikołajek”, „Umpapa” czy „Iznogud” to humorystyczne mistrzostwo. Niezwykle klarowny, jak na lata, w których powstał, nadal urzeka i bawi dowcipnym zderzeniem wielu kultur. Widzieliście film „Asterix i Obelix w służbie Jej Królewskiej Mości”? „Żółtodziób” pod wieloma względami bardzo go przypomina, chociaż do tematu podchodzi w bardziej klasyczny sposób.
Rysunkowo także jest wspaniale. Kreska Morrisa jest prosta, cartoonowa i idealnie pasująca do treści. Tak samo zresztą, jak kolor.
I cóż tu więcej można dodać? Chyba tylko tyle, że warto jest po „Żółtodzioba” sięgnąć i poznać absolutną klasykę komiksu, która wcale się nie zestarzała. Polecam gorąco!
|
autor recenzji:
wkp
16.11.2016, 18:27 |