KOT, STALIN(IUM) I LOVECRAFT
Pierwszy tom Ivana Kotowicza była naprawdę bardzo dobrym rodzimym komiksem, reprezentującym mało eksplorowany przez polskich twórców gatunek Weird Fiction. Do tematu podchodził nie tylko z szacunkiem, ale także całkiem sporą dozą humoru, dlatego też po ciąg dalszy sięgnąłem z dużą ochotą, i muszę przyznać, że twórcy nie zawiedli. Ba, „Zamek rybiej dynastii” podniósł poprzeczkę jeszcze wyżej, oferując bardziej dopracowany scenariusz i rysunki, które porzuciwszy kolorystyczne fajerwerki z pierwszego tomu (a przynajmniej ich większość) prezentują się jeszcze lepiej.
ZSRR, rok 1930. Po wydarzeniach, jakie rozegrały się w fabryce, Malinow uciekając wraz z Kotowiczem i towarzyszami, zostaje zaatakowany przez dziwne psy. Z życiem uchodzą tylko on sam oraz Ivan, który po wybudzeniu musi zmierzyć się ze smutkiem po stracie ojca. Schronienie znajdują w (dosłownie) wymarłym miasteczku, wtedy też nachodzi czas wyjaśnień - poznania prawdy (czy całej?), celów, oraz sojuszników. Sytuacja jest nieciekawa, niebezpieczeństwo wisi w powietrzu, a pytań nie ubywa, ale kiedy za przyjaciela ma się Świnojewa, czy jakiekolwiek wyzwanie może być straszne?
Duet Ambrzykowski i Kusina stworzył naprawdę ciekawą, zgrabnie poprowadzoną, i klimatyczną opowieść, łączącą w sobie fantastykę, horror, sentymenty, przygodową akcję i humor. A wszystko to w sposób wyważony, intrygujący i przyjemnie łączący się z historycznymi faktami. Scenariusz Kusiny to kawał dobrej roboty, którą można podsumować w prosty sposób: Lovecraft zawitał do ZSRR, tylko w bardziej baśniowych butach. W tych realiach sprawdził się jednak bardzo dobrze, do jednego wora wrzucając sympatycznego kota, zezowatego knurka (i parę innych zwierzęcych postaci), ludzi, zombie, stalinium, dziwne istoty i wiele, wiele więcej. A przecież mogło się nie udać, taka mieszanka mogła być niestrawna, jednak wyszło naprawdę znakomicie.
I jak świetną komiks otrzymał przy tym oprawę graficzną. Ambrzykowski, mocno czerpiąc ze stylistyki ojca Hellboya, Mike’a Mignoli, stworzył ilustracje proste, ale skuteczne. Jest w nich bajkowa naiwność, jest też odpowiednia doza mroku. Przede wszystkim jednak jest ten klimat, który one budują. Cieszę się, że w odróżnieniu od pierwszego tomu, mniej jest tutaj wspomnianych już fajerwerków. Prosty kolor idealnie podkreśla rysunki – zbędne są komputerowe efekty. Widać to doskonale, jeśli zestawimy „Zamek rybiej dynastii” z „Niesłychanymi losami Ivana Kotowicza”, dobrze zatem się stało, że Ambrzykowski poszedł w tę właśnie stronę.
Na koniec czeka na czytelników porcja szkiców i dodatkowych ilustracji. Oraz perspektywa powstania trzeciego tomu. Mam nadzieję, że ten ukaże się jak najszybciej, bo przygody Kotowicza to seria, która potrafi wciągnąć i rozbudzić apetyt. Polecam zatem gorąco.
|
autor recenzji:
wkp
17.02.2017, 14:33 |
Drugi tom „Niesłychanych losów Ivana Kotowicza” pozostawia niedosyt. Po doskonałym debiucie, opowieść nieco klapnęła. Czyżby autorów dopadł „syndrom drugiego albumu”?
Tak, wiem. „Syndrom drugiego albumu” to termin muzyczny. Można go jednak powoli przenosić też i na rynek komiksowy. Wielu debiutantów skupia się na pierwszym albumie, wyprztykuje się w nim z pomysłów. Na drugi albo nie starcza im sił w ogóle, albo widać, że zebrali do niego patenty nieco na siłę. Mam wrażenie, że trochę tak jest z komiksem Michała Ambrzykowskiego (rysunki) i Kajetana Kusiny (scenariusz). Niby wszystko gra, niby wszystko jest na swoim miejscu, ale... Chciałoby się więcej.
Krótkie przypomnienie. Rzecz zaczyna się gdzieś hen w zapyziałej rosyjskiej wiosce. Spokojny żywot wiedzie w niej Siergiej Kotowicz z żoną Karimą Morozow i synem Ivanem. Ich los zmienia się wraz z pojawieniem się dawno niewidzianego przyjaciela - Malinowa. W pierwszym tomie tytułowy bohater wraz z ojcem ruszają w świat, by znów stanąć w obronie komunizmu. Bo stary Kotowicz to też stary komuch. I kiedy trzeba, znów wyruszy do kopalni tajemniczego „Stalinum”, zabierając ze sobą syna. Pech chciał (a może Stalin), że w kopalni dochodzi do wybuchu, z którego cało wychodzi jedynie młody Kotowicz. I przejmuje rolę pierwszoplanową.
W drugim albumie akcja przenosi się do wielkiego miasta. To tu pod czujnym okiem profesora Bremera młody Kotowicz najpierw ćwiczy, a później dołącza do tajemniczego oddziału, by w towarzystwie Antona Świnojewa (co za świnia...) lisicy Elizy Chwost, niedźwiedzia Miszy Siemionowa i sierżanta Krukowa sprawdzić cóż dzieje się w odległym zamczysku. Bo jak zamczysko, to musi się w nim coś groźnego czaić... Tak, jak napisałem na początku. Autorzy mają pomysł na serię. Mam jednak wrażenie, że niepotrzebnie rozwlekają akcję. Sceny wędrówek przez Rosję są przydługie. Więcej mogłoby być akcji. Mogliby pójść do przodu ze scenami snów i wizji, jakie miewa Ivan. Na razie dawkują je powoli, niespiesznie. Aż zbyt niespiesznie.
Zamiast tego, do dwójki dokładają kolejne nawiązania do popkultury. Do potworów znanych z „Hellboya” i pojazdów wymyślanych przez Alana Moore’a dochodzi sala ćwiczeń znaną z serii „X-Men” czy filmu o Kung Fu Pandzie. Ale autorzy powinni się zdecydować - czy nawiązują, puszczając oko do czytelnika, czy też próbują wykreować własny świat, biorąc nawet do niego elementy z innych prac. Na razie mam wrażenie, że puszczają oko.
A „Ivan Kotowicz” ma zadatki, by stać się postacią na tyle rozpoznawalną, by nie mówić - „o, to jak u Mignoli”, ale „o, tu to autorzy fajnie wykombinowali”. Z drugiej strony jeśli już zdecydowali się na humorystyczną stylistykę, może jest za późno by ją zmieniać? „Niesłychane losy Ivana Kotowicza” pozostaną już jedynie nawiązywaczem do tego, co znamy? Nie mówię, że złym. Ale tylko nawiązywaczem. Byłoby szkoda.
|
autor recenzji:
Mamoń
16.02.2017, 15:10 |