SIEDMIU WSPANIAŁYCH
Jak długo seria komiksowa może wytrzymać bez tytułowego (nie mówię głównego, bo Comanche nigdy nie zajmowała w niej tak istotnego miejsca jak Red Dust) bohatera? Na to pytanie chyba nie trzeba opowiadać. Chociaż jej rola malała z tomu na tom, aż w siódmej części właścicielka rancza niemal przestała występować, teraz znów pojawia się na stronach albumu i wprowadza pewną nostalgiczną nutę do opowieści. A sama historia, jak zwykle, jest znakomita, wciągająca i przede wszystkim absolutnie zniewalająco zilustrowana.
Po opuszczeniu Comanche i towarzyszy, Red Dust znalazł swoje zacisze na ranczu Duncana, miejscu, które aż za bardzo przypominało mu Trzy Szóstki. Teraz jednak przeszłość upomina się o niego, kiedy zjawia się szóstka rewolwerowców – byłych stróży prawa, którzy chcą rozliczyć się z posiadającymi małą armię Ruhmannami. Dust nie zamierza mieszać się w ich sprawy, dopóki zagrożenie nie dotknie nikogo dla niego ważnego. Jednak jak się okazuje, jedną z osób broniących się przed Ruhmannami jest nie kto inny, jak Comanche. Red dołącza do ekipy i tak zaczyna się kolejna niebezpieczna misja…
Od początku mojej przygody z „Comanche” zastanawiam się czemu ta seria tak mnie kupiła. Nie lubię westernów, mam kilka ulubionych, ale komiksy z tego gatunku, nawet taka legenda, jak „Blueberry”, nigdy do mnie nie trafiały. Poza tym nigdy też nie należałem do miłośników twórczości Hermanna – owszem, doceniałem jego talent, ale dziwne twarze bohaterów jakoś do mnie nie trafiały. Co więc zadziałało w tym przypadku? Po pierwsze „Comanche” to nie tyle klasyczna opowieść o Dzikim Zachodzie, co jej europejska odmiana – taki komiksowy odpowiednik spaghetti westernu, brudny i zdystansowany. Po drugie prace Hermanna z tego okresu (seria zaczęła ukazywać się w 1972 roku a ten tom pochodzi z 1980) są inne, równie realistyczne co współczesne, ale o wiele lepiej oddające twarze bohaterów. Autor ma wprawdzie swoje ciągoty do ich zniekształcania, jednakże są to rzeczy drobne i nie rzucające się szczególnie w oczy.
Cała reszta strony graficznej jest jednak absolutnie zachwycająca. Rewelacyjne plenery, dbałość o detale, niesamowicie klimatyczne scenerie, świetne oddanie światłocieni… Wymieniać można by długo. Do tego dochodzi rewelacyjny kolor Fraymonda. Co się zaś tyczy fabuły, jak zwykle mamy tu do czynienia z przygodowo-sensacyjną opowieścią, pełną zagrożeń i walki o to, co słuszne. Jest tu coś z historii o szukaniu własnego miejsca w świecie, który się zmienia – te zmiany na dodatek, postęp, jaki wkracza na Dziki Zachód, są jedną z najciekawszych rzeczy, jakie „Comanche” ma do zaoferowania – jest też jakaś dziecięca fascynacja opowieściami o niezłomnych herosach pełnych wad, ale twardych i walecznych – i sympatyczne nawiązania do klasyki gatunku w stylu „Siedmiu wspaniałych” (jednego z nielicznych westernów, jakie cenię).
Jak dla mnie świetna seria, która spodoba się nie tylko miłośnikom westernów. Przyjemnie napisana, rewelacyjnie zilustrowana, wciąga i dostarcza dobrej zabawy. Polecam gorąco!
|
autor recenzji:
wkp
15.09.2017, 15:06 |