„Yippee-I-Yay Yeej Dziki Zachód! A tam i swoimi ścieżkami podąża niejaki Durango! Ten łowcą głów ściga bandytów do samego końca, choć czasem sam staje się dla ich zwierzyną. W tej podroży co rusz trafia na rożne indywidua, a nawet na nieuczciwych stróżów prawa, lecz jego odpowiedź wystrzelona ze specyficznej (unikatowej - jak na tutejsze warunki) broni - Mausera C96 – wszem i wobec jest jednoznaczna i śmiercionośna! Parafrazując słowa jednego ze znajomych naszego rewolwerowca: „Nie ma siły na tego chojraka”.
Bo Durango przemierza wielkie przestrzenie od mroźnej Północy, aż po Colorado, a w swoich pościgach zahaczył niejeden raz nawet o Texas, a nawet o Meksyk. Yippee-I-Yay Yeej! On nie pozwala na samosądy, lecz czasem improwizuje impulsywnie i chaotycznie, lecz potrafi działać rozważnie, wtedy planuje wszystko z zegarmistrzowską precyzją. Ma w sobie wiele moralności, ale i bezwzględności. Parafrazując innego z pobocznych chojraków z komiksowej opowieści : „Yippee-I-Yay Yeej! Durango jest jak puma, zawsze podąża własną ścieżką”.
A twórcą tej wyrazistej, mocnej komiksowej westernowej postaci i jej przygód (w całości) do trzynastego tomu był Yves Swolfs, zaś kolejne cztery tomy z tej serii do jego scenariusza wykonali inni znamienici ilustratorzy. Trzy z nich zostały do jego scenopisu zilustrowane przez Terrego Giroda, a ostatnia opublikowana w 2016 roku przez Ricciardio „IKO” Giussepe.
Jestem świeżo po lekturze tomu czternastego i piętnastego, a które w zarysie rozkładania akcentów i nadbudowywania narracji składają się na jedna dłużą, lecz i szkatułkową opowieść.
Nim jednak skupię się na rozkładaniu ich na czynniki pierwsze, to krótko przybliżę zarysy fabuły: „Kroku do piekła” i „El Cobra”.
„W miasteczku zagubionym w Górach Skalistych zjawia się kilku mężczyzn, którzy odwiedzają miejscowego potentata i właściciela okolicznych kopalń, by złożyć mu propozycję nie do odrzucenia: pewne konsorcjum chętnie odkupi jego przedsiębiorstwa za niewielką cenę. Przybysze popierają swoją propozycję, zastraszając żonę i synka pana Gainswortha. Ten nie zamierza się ugiąć, jednak Lance Harlan, mający ogromne doświadczenie w takich „negocjacjach", nie zamierza przebierać w środkach. Jednak w mieście pojawia się ktoś jeszcze: białowłosy, leworęki rewolwerowiec, który najwyraźniej ma do pana Harlana jakieś pretensje i zrobi wszystko, aby posłać go wprost do piekła. Bo dla Durango tym razem jest to sprawa osobista, gdyż samotny leworęki rewolwerowiec po stracie ukochanej kobiety i nienarodzonego dziecka podąża śladem sprawców tej przerażającej zbrodni. Na liście pozostał mu jeszcze tajemniczy mocodawca, który ją zlecił. Trop prowadzi do zagubionego w górach miasteczka Leadville, do niejakiego Williama Lawrence'a. Ale nieuczciwego biznesmena tropi jeszcze jeden najemnik, El Cobra, zafascynowany karierą i umiejętnościami legendarnego Durango. Jak zakończy się spotkanie obu zawodowców? Czy Durango wreszcie dopełni zemsty i odnajdzie spokój? Wśród stromych górskich szczytów ponownie rozlegną się strzały, a krew raz jeszcze zabarwi świeży śnieg”.
A to tyle w kwestii zapowiedzi narracji, zaś w tym miejscu i od razu wyjaśniając sprawę szkatułkowości, gdyż do pewnego momentu intryga zaprezentowana w poszczególnych odcinkach Durango oparta była wyłącznie na schemacie pokazywania przygód samotnego cowboya łowcy głów i rewolwerowca, ale od części dwunastej „Dziedziczka” w życie naszego zielonookiego super-strzelca wtargnęła córka właściciela kopalni złota i miasteczka Nortonville. Zakochana w nim Celia Norton, a która pragnęła z nim ułożyć sobie życie, lecz nasz chojrak miał inne zamiary i plany. Jednocześnie okazało się, iż występujące w tej pierepałce tzw. wredne indywidua, a które chciały zdobyć nielegalnie np. zastraszaniem, morderstwami wspominane kopalnie dziedziczki, to nie szeregowe czarne charaktery, a grupa należącą do jeszcze większej zbrodniczej organizacji. Było to tylko jedno i niewielkie zbrojne ramie swoistego konsorcjum zbrodni, a które przejmowało wszystkie okoliczne kopalnie! Zaś ten (nietypowy) westernowy Trust miał swoich bossów, którzy pragnęli tylko śmierci Durango.
Czytelniczko i Czytelniku na tej zasadzie znajdziesz we wspominanych tomach z serii Durango, bieżące akcje i rewolwerowe interakcje, poboczne intrygi obrazujące przeszłość, a do tego jeszcze w tle swoisty motyw detektywistyczny. A w którym tytułowy bohater, jak po nitce do kłębka, będzie starał się pokonać ukrytego za wieloma bossami najważniejszego "arcywroga"!
Po raz kolejny świat pokazany w tym westernowym serialu, w tych dwóch ocenianych zeszytach, nie jest ani czarny, ani biały. Bo tu każdy ma coś na uszami, nawet główny bohater nie jest krystalicznie czysty.
Poruszasz się w swoistych zaułkach i brudach tego czasu, jak w klimatach serialu „Hell on Wheels”, a zarazem w duchu popkulturowej mitologii Stanów Zjednoczonych końca XIX wieku. Bo ten komiksowy serial ma w sobie ducha i nastrój mrocznych czasów w Stanach Zjednoczonych Ameryki końca XIX wieku, ale i uczciwie sprawę stawiając czerpie w warstwie wizualnej, a czasem nawiązuje do spaghetti westernów Sergia Corbucciego i Sergio Leone. Pierwszy przykład z brzegu. Zwróć uwagę, iż postać Durango jest takim miksem i obrazem postaci granej przez Jean-Louis Trintignanta z profilem Clinta Eastwooda. Do tego jeszcze, co pewien czas, pojawiające się namalowane w komiksie symptomatyczne sceny. Tzn. są wypisz i wymaluj, jakby wycięte z kadru westernu "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie", "Dobry, zły i brzydki", "Człowiek zwany Ciszą".
I choć krajobraz się zmienia, to schemat postępowania Durango jest wyrazisty, bo on działa systematycznie! Aczkolwiek to co go wyróżnia od tysiąca innych popkulturowych westernowych postaci, to jego specyficznie zobrazowana (bitna) charyzma i unikatowa broń.
Na marginesie. Pojawiła się ona już w pierwszej części, gdy nasz bohater został ciężko raniony w dłonie. W tym trudnym dla niego czasie nie radził sobie z koltami, a miał potężnych wrogów na karu, a później musiał jakoś zarabiać na życie. Yippee-I-Yay Yeej! Na szczęście los dał mu szansę zdobycia niezwykłego, nawet jak na tamte czasy pistoletu.
Mauser C96 był projektem opracowanym już w 1893 roku, przez pracowników niemieckiej fabryki Mausera - braci: Friedricha, Fidela i Josefa Feederle, z których Fidel był szefem działu konstrukcyjnego. Ta broń do dziś uchodzi za pierwszy udany model pistoletu samopowtarzalnego, ale przede wszystkim cechowała się wyśmienitą celnością, zaś w magazynku można było zmieścić, aż dziesięć nabojów. Z dużym prawdopodobieństwem nasz Durango, gdyby żył w tych czasach, miałby szansę zdobycia go na „Cesarskich Niemieckich Doradcach Wojskowych”, którzy kręcili się przy dyktatorze Meksyku José de la Cruz Porfirio Díaz Mori. Niemiaszki po zdobyciu na Oceanii Nowej Gwinei, szukali już miejsca na nową kolonię w Ameryce Północnej i Środkowej. W tym miejscu jeszcze jedna mini ciekawostka. Owa broń była wzorem dla blastera DL44 w Star Warsach, a w serialu o „Czterech pancernych i psie” ulubionym pistoletem Janka Kosa. Koniec przypisu.
W tym wszystkim jednak najważniejszy jest ten „szarm” Durango, taki odrobinę podobny do postaci Williama "Bill" Munny, a granego przez Clinta Eastwooda i ta „odrobina człowieczeństwa w oczach” oraz jego wielka charyzma.
Czytelniczko i czytelniku po lekturze dwóch ocenianych tu części uderzy Cię, jak obuch siekiery w głowę, ich brutalność i pomysłowość intryg. Bo w tych komiksach (po raz kolejny) akcja mknie pełną parą, a równocześnie trup ściele się gęsto. Postaci przeciwników naszego głównego zucha (np. niejaki El Cobra i Steiner) są nacechowane zezwierzęceniem, a ich czyny są bardzo bezwzględne i mrożą krew w żyłach, zaś nasz Durango (po raz kolejny) niczym jeździec na białym koniu pojawia i mierzy się z nimi.
Na pewno niejeden raz widziałaś/widziałeś podobne schematy fabularne, gdyż są bardzo często używane i nie skomplikowane, a jeszcze oparte na motywie drogi. Jednakże fakt ten nie zmienia pierwszorzędnego odbioru ocenianych tu komiksów, a tym bardziej wyłącznie pozytywnego przyjęcia całej serii o przygodach Durango.
W tych wszystkich zeszytach Durango można jeszcze doszukać się jednej delikatnej (filmowej) nuty inspiracyjnej, a ukrytej w scenariuszach belgijskiego artysty. A mianowicie inspiracji westernami Sama Peckinpaha. Bo w komiksach z tej serii, także wszystko przedstawiono z energią i na wielkich odległościach, a jeszcze w obrazach postaci antyheroicznie, ale również z całą malowniczą w grafice brutalnością, a w drugich planach z rozmachem i z surowym pięknem krajobrazu.
A jeszcze i bez kozery i na tym tle owe charakterystyczne prace graficzne Yvesa Swolfsa (do trzynastego tomu) idealnie i pierwszorzędnie stylistycznie pasowały do obrazu jazgocącego naturalnością, brzydotą oraz brudem westernu. Wielka szkoda, iż z powodu innych projektów ten belgijski mistrz komiksu zrezygnował z dalszego malowania.
I w tym miejscu warto skupić się na tym aspekcie, czyli zawartości (prezentacji) graficznej ocenianych tu dwóch tomów Durango!
Nowy rysownik bardzo starał się - (szczególnie w części „Krok do piekła”) - oddać ducha pierwodruku Swolfa. Jednakże w kolejnym tomie pt. „El Cobra” jego rysunki stały się mniej dokładne, a bardziej charakterystyczne dla jego własnego stylu. A w swoim wyrazie artystycznym przypominają bardziej te znane nam z serii o "Blueberrym", niż z klasycznego obrazowania Durango. Np. brakuje w nich odrobinę tego nadbudowania emocji, nawet w tych mikro ruchach widocznych w mimice, a ukazanych na twarzach (w ekspresji), dajmy na to niegodziwych postaci. Aczkolwiek Terry Girod na swój sposób czuje klimat westernu, lecz dla piszącego te słowa oczywistym jest, iż na tle mistrza Swolfa musi jeszcze troszkę poćwiczyć!
Podsumowując! Oceniane tu zeszyty „Durango” wpisują się w klasykę komiksowego westernu, ale przede wszystkim są wyśmienitymi czytadłami!
Z tego powodu i z tej przyczyny, jeśli do tej pory nie znasz tej pierwszorzędnej serii, to nie zwlekaj i koniecznie to nadrób, gdyż zaprezentowana tu przygodowa wizja życia na ociekającym kurzem, whiskey i posoką Dzikim Zachodzie, a gdzie prym wiedzie nasz zielonooki rewolwerowiec i jego Mauser C96, będzie dla Ciebie i Ciebie, a także Ciebie, dłuższa chwilą wyjątkowo dobrego, a wręcz świetnego relaksu.
Yippee-I-Yay Yeej! Zdecydowanie polecam!
|
autor recenzji:
Dariusz Cybulski
27.02.2018, 10:55 |