BERLIN ROZDARTY
Komiksy rozliczeniowe to ciężki temat. Łatwo wpadają w pułapkę naiwności, prostych wniosków i jednostronnego spojrzenia na omawiane kwestie. Ale Berlin taki nie jest. Wręcz przeciwnie. To album bardziej skłaniający do myślenia niż atakujący nas gotowymi wnioskami, a przy tym wciągający i autentycznie fascynujący.
Woń cygar i kiełbasy. Lawendy i róż. Gorzki smród zaniedbania. Poznajcie Berlin roku 1928, miasto u schyłku Republiki Weimarskiej, pogrążone w głębokim kryzysie i rozdarte pomiędzy „czerwonymi” socjalistami chcącymi powtórki z radzieckiej rewolucji a nacjonalistami popierającymi Adolfa Hitlera. To właśnie tu zjawia się Marthe Müller, młoda, nieznająca jeszcze ani trochę Berlina kobieta. Opuściła Kolonię, by szukać tu artystycznego spełnienia, a właściwie nauki, choć niestety nie jako pełnoprawna studentka. Mimo obaw donośnie tego, co ją czeka, szybko znajduje ludzi, wśród których czuje się dobrze i z którymi się rozumie. Jest także on – poznany w pociągu dziennikarz, Kurt Severing, do niemieckiej stolicy wracający z informacjami, że mimo całkowitego zakazu zbrojenia się Niemcy testują nowe samoloty wojskowe i wcale się z tym nie kryją. To on staje się pierwszą życzliwą jej osobą w niegościnnym świecie. I to na nich dwoje rozpisane są wydarzenia, które dzieją się w Berlinie…
Oczywiście nie są oni jedynymi bohaterami Miasta kamieni. Pomiędzy tą dwójką a najróżniejszymi ludźmi, od młodego Żyda sprzedającego gazety na ulicy po pozującą nago modelkę, tworzy się sieć zależności. W Berlinie przecinają się ich losy, czasem w sposób niepozorny, czasem znaczący. Każda z tych postaci wnosi coś do opowieści, ukazuje nam inny aspekt tematu i wiedzie innymi ścieżkami. Dzięki temu stolica Niemiec sprzed 90 lat jawi nam się, nie wiem, czy w pełnej, ale na pewno w bardzo bogatej krasie. Wszystko to fascynuje, ale także przeraża. Bohaterowie nie wiedzą, dokąd zmierza świat, w którym przyszło im żyć – a przynajmniej nie wiedzą tego wszyscy z nich – ale my wiemy i patrzymy z niepokojem. Aż chciałoby się, żeby tym razem ta fikcja poszła w zupełnie inną stronę, żeby była nadzieja, ale realizm albumu na nią nie pozwala.
I właśnie prawdziwość jest największą siłą dzieła Jasona Lutesa. Widać go zarówno w fabule, jak i w ilustracjach: czystych, można by wręcz rzec, że klasycznych, unikających eksperymentowania. Rysunki są precyzyjne, pozbawione nadmiaru czerni i znakomicie oddające klimat przedwojennego Berlina. Postacie też są rozpoznawalne, a dopracowane tła i plenery robią wrażenie, choć by w pełni je docenić, trzeba poświęcić im nieco więcej czasu. Do tego mamy też atrakcyjne wydanie, przypominające książkę albo album – a może szkicownik Marthe? – które prezentuje się naprawdę znakomicie.
Miłośnicy ambitnego, poruszającego komiksu będą zadowoleni. Berlin to świetne, dojrzałe dzieło dla starszych odbiorców. Warto je polecić – co niniejszym czynię – i warto też czekać na tom drugi.
|
autor recenzji:
wkp
20.06.2018, 17:38 |
Marthe Műller jedzie pociągiem do Berlina, dokąd ucieka z rodzinnego domu, poszukując pomysłu na swoje życie. W przedziale poznaje dziennikarza, Kurta Severinga. Jest rok 1928 i głównym tematem wszystkich rozmów jest zbrojenie i nasilający się ruch robotniczy. Tych dwoje połączy jednak znacznie więcej.
„Berlin. Miasto kamieni” Jasona Lutesa to nie romans, ale przede wszystkim komiks historyczny, uplastyczniający realia życia zwyczajnych Niemców różnych klas społecznych w 10 lat po zakończeniu I wojny światowej. Galeria bohaterów obejmuje nieśmiałą i wrażliwą rysowniczkę Marthe, sceptycznego dziennikarza wystukującego na maszynie kolejne artykuły o ruchu robotniczym, samotną matkę i nastoletniego żydowskiego chłopca. Dobór postaci tak ogólny, że może aż nazbyt oczywisty, jednak w trakcie czytania nie zwraca się na to specjalnej uwagi.
Wszystkich bohaterów, podglądanych przez okna ich domów i podpatrywanych zza ramienia, gdy przetwarzają słowem i obrazem swoją teraźniejszość w przeszłość, łączy moment zmian w ich życiu. Marthe traci uprzywilejowaną pozycję i z dnia na dzień staje się biedna – bardzo na dodatek nieporadna w swym nowym niedostatku i nieumiejąca dostosować się do nowej sytuacji. Cyniczniejący w miarę zapisywanych kartek i widzianych przemian reporter Severing bez zapału opisuje kolejne wydarzenia i obserwuje wolty w poglądach przyjaciół i znajomych. Wyrzucona z domu przez męża Gudrun chce jak najlepiej dla swoich dzieci – poszukując bezpieczeństwa, trafia w sam środek ryzykownych rozgrywek między robotnikami a rządem.
Z czarno-białych plansz wyłania się miasto – zgiełkliwe, taranujące niezdecydowanych i dyktujące twarde warunki swoim mieszkańcom. Słyszy się tu niespotykaną kakofonię dźwięków: drynda tramwaj, stukoczą maszyny do pisania na ulicy pisarzy, dziennikarzy i „wolnych strzelców piszących dla reklamy”, a w pogodne dni niesie się muzyka z radia słuchanego przez sąsiadów. Miasto żyje. Turkocze życiem.
Jason Lutes osiągnął mistrzostwo w dwóch sztuczkach: impresjach o dźwięczącym mieście i jego mieszkańcach oraz w płynnym kojarzeniu prowadzącym nas od jednej postaci do drugiej. Podobały mi się te zmiany perspektyw, które miłośnicy prozy Woolf również rozpoznają: mijamy się, słyszymy myśli jednej i drugiej osoby, niezauważenie zmienia się sposób patrzenia, jego kierunek, nastrój, kluczenie myśli i mylenie kroków.
Wszystko to sprawia, że od „Berlina” trudno się oderwać. Ciekawe, czy ktoś kiedyś porwie się na miejski komiks z planem rozciągniętym na, dajmy na to, Poznań?
-
Recenzja została pierwotnie opublikowana na moim blogu direlasua.wordpress.com.
|
autor recenzji:
Joan_Johnson
26.01.2011, 14:23 |