Niby to Marvel. Dlatego też ukazuje się w ramach kioskowej Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela. Nie jest to jednak typowy Marvel. Nie jest to komiks stricte superbohaterski. To wariacja na temat superbohaterów i komiksów z trykociarzami w roli głównej. Stąd też trafił na moja półkę, uzupełniając samodzielnie tworzoną, jak na razie kilkunastotomową, Bardzo Małą Kolekcję Komiksów Marvela i DC.
Ostatnim tomem mojej BMKKMiDC był "Plastic Man". To też była wariacja. Perypetie zmiennokształtnego bohatera z uniwersum DC były jak z kreskówki. Perypetie Kaczora Howarda - bo o tym komiksie dziś - to z kolei podsumować można krótkim stwierdzeniem. To sfazowane przygody disneyowskiego kaczora Donalda, który nagle pojawia się w świecie wymyślonym przez ojca Marvela, Stana Lee. Dokładnie to Howard trafia do Cleveland. Wygląda jak Donald. Jest tylko bardziej wkurzający (serio, jeszcze bardziej), bardziej nieznośny i bardziej pojechany. Do Stanów zlądował wprost z odległych rzeczywistości. Tu próbuje ułożyć sobie życie. Ma dziewczynę (no co, jak szaleć to szaleć), próbuje podłapać fuchę, próbuje też ratować - jak na marvelowskiego bohatera przystało - świat przed jeszcze większymi popaprańcami. I czyni to - jak na prawdziwego bohatera Marvela przystało - skutecznie.
Howard nie jest nowym komiksem. Zebrano w nim zeszyty wydawane w latach 70. A że sfazowany był to czas, sfazowany bohater znalazł odbiorców. Dziś album czyta się równie doskonale. Pod warunkiem, że nie jest się marvelowym ortodoksem, ale otwartym na inne. Ja - mając ubaw w trakcie czytania początków Marvela - miałem też ubaw czytając "Kaczora Howarda". I nie obraziłbym się, gdyby jeszcze raz pojawił się w mojej BMKKMiDC.
autor recenzji:
Mamoń
09.10.2018, 21:31 |