MIASTECZKO ROYAL CITY: OGNIU KROCZ ZA MNĄ
Jeff Lemire właściwie w każdej komiksowej konwencji czuje się dobrze, bo czegokolwiek się nie dotknie, znakomicie mu wychodzi. Najlepiej jednak radzi sobie w typowych opowieściach obyczajowych, przełamanych nutą czegoś dziwnego. I dokładnie tym jest „Royal City”, zaskakująco udana seria, potrafiąca wzruszyć i dostarczyć solidnej dawki emocji, nawet jeśli całość toczy się niespiesznym leniwym wręcz rytmem.
Rodzinne sekrety i dawne grzechy – nadszedł czas, by wszystko wyszło na jaw. Akcja opowieści przenosi nas do roku 1993, a dokładniej ostatniego tygodnia życia Tommy’ego. Co się stało z chłopakiem? Jak wyglądały okoliczności jego śmierci? I co Tommy robił w tych ostatnich dniach swojego życia?
„Royal City” pod pewnymi względami śmiało można porównać do „Miasteczka Twin Peaks”. Jeśli więc pierwszy tom traktować, jako sam serial, tom drugi to taki odpowiednik filmu „Twin Peaks: Ogniu krocz za mną”. Jednak fakt, że mamy tu do czynienia z czymś na kształt prequelu, który jednocześnie ma odpowiedzieć nam na pytania, nie zmienia niczego. Opowieść jest równie życiowa, nostalgiczna, smutna i poruszająca, jak to, co czytaliśmy do tej pory. Aura tajemniczości nadal unosi się nad wszystkim, ale jednocześnie tym razem dochodzi też jedna istotna rzecz: wiemy czym opowieść się skończy i to poczucie nieuchronnie zbliżającej się śmierci dodaje całości jeszcze większej mocy.
Najbardziej jednak zachwyca zwyczajność całej opowieści. Jej prostota, sentymenty i realia nastoletniego życia tak bliskie pokoleniu współczesnych trzydziesto-, czterdziestolatków, że czytelnicy z tego przedziału wiekowego na pewno odnajdą tu wiele rzeczy dla siebie znajomych i kto wie czy nie będę identyfikować się z bohaterami. Tym bardziej, że ci skrojeni zostali w znakomity sposób. To bowiem osoby z krwi i kości, różnorodne, przekonujące, złożone, mające swoje dobre i złe cechy. Po prostu ludzie – tacy, jakich spotykamy i jakimi sami jesteśmy. Można ich kochać, można nienawidzić, ale nie da się przejść obojętnie obok nich. Tak samo, jak i obok wydarzeń, które stają się ich udziałem.
Szata graficzna całości może jest dość specyficzna, może nie każdemu wpadnie w oko, ale dla mnie doskonale pasuje do treści. Lepiej nawet, niż w przypadku „Łasucha”, innego rewelacyjnego komiksu zilustrowanego przez Lemire’a. Kreska jest brudna, czasem przypomina szkice, sporo w niej niechlujności, ale jednocześnie w połączeniu z oszczędnym, pastelowym kolorem, buduje znakomity klimat. Wszystko to, uzupełnione o tradycyjnie świetne wydanie, daje naprawdę znakomity komiks. Rzecz dla czytelników z ambicjami i wymaganiami, która może kupić także serca niejednego przeciwnika opowieści graficznych. Polecam zatem bardzo gorąco.
|
autor recenzji:
wkp
29.03.2019, 07:11 |