ASTERIX W QUEBECU
„W tamtych czasach cała Ameryka Północna, od wybrzeży Alaski po granicę z Meksykiem, mówiła – z własnej woli lub pod przymusem – jednym językiem. Angielskim. Cała? Nie! W anglojęzycznej Ameryce Północnej garstka niezłomnych ludzi upierała się, żeby od rana do wieczora używać mowy Moliera. Byli to mieszkańcy Quebecu.” Czy nie przypomina Wam to czegoś? Czy nie podobnymi słowami zaczynają się komiksy z przygodami Asterixa i Obelixa? Dokładnie tak! Tym razem jednak nie o Asterixie, ale kolejnym tomie serii „Lucky Luke”, który garściami czerpie z przygód dzielnych Galów.
Podbój Dzikiego Zachodu trwa w najlepsze. Dzikiego Zachodu, który roi się od zakapiorów, hochsztaplerów i rewolwerowców. I pewnie o tym byłby i ten odcinek serii, gdyby nie Jolly Jumper. Właśnie tak… Poczciwa szkapa Lucky Luke’a zakochuje się w poznanej na rodeo pięknej klaczy Prowincji prosto z Quebecu rodem. Nasz kowboj – by pomóc posklejać złamane serce – wsiada na koń i rusza. Na piękną prowincję. Tytuł odcinka można wszak odczytywać dwojako. Zapisany „Piękna Prowincja” traktuje o klaczy. Zaś „Piękna prowincja” - o przepięknej ziemi zamieszkałej przez potomków poddanych króla Franciszka I.
Wycieczka na północny-wschód jest okazją do przemycenia licznych smaczków związanych z mieszkańcami rejonu dzisiejszej Kanady. Scenarzysta Laurent Gerra korzysta więc z motywów kraciastych koszul, wypiekanych z lubością tart, syropu klonowego, futer z bobra i… piosenkarki o imieniu Celine, która w 1912 roku miała być na pokładzie „Titanica”. Wplata je w fabułę związaną z dalszą kolonizacją Ameryki Północnej – budową kolei z Waszyngtonu do Quebecu. No i w romans Jolly Jumpera! Dokładnie na tej samej zasadzie, jak Goscinny (a później sam Uderzo) czynili to przez dekady na łamach „Asterixa”. Dlatego też pozwoliłem sobie na żart w tytule tego tekstu.
System ten znakomicie sprawdza się też w serii o „Lucky Luke’u”. Wprawdzie Gerra (i Achde) nie mają tu tak wielkiego pola do popisu jak twórcy Asterixa, którzy swych bohaterów rzucali w najróżniejsze zakamarki starożytnego świata, ale furtkę tę powoli uchylają coraz szerzej. Przypomnę, że mieliśmy już odcinek „Kowboj w Paryżu”. Teraz mamy odsłonę quebecką przygód kowboja strzelającego szybciej od własnego cienia.
Kto więc wie gdzie dalej powiodą go kręte ścieżki?
|
autor recenzji:
Mamoń
07.09.2019, 20:59 |
LUCKY LUKE ZA GRANICĄ
Drugi z wydanych w czerwcu albumów o przygodach Lukcy Luke’a to dzieło kontynuatorów serii, którzy przejęli pracę nad nią po śmierci oryginalnych autorów. Poziomu prac Goscinnego zatem nie osiąga (choć bardzo niewiele mu do nich brakuje), ale za to czytelnicy i tak dostają kolejny bardzo dobry komiks humorystyczny, który dla odmiany rzuca naszego bohatera poza granice Stanów Zjednoczonych. Jak poradzi sobie na zupełnie nowych, a jednak jakże mu bliskich terenach? Na to pytanie w znakomitym stylu odpowiada „Piękna Prowincja”.
A cóż to za piękna prowincja? A właściwie Prowincja należałoby rzec. Bo to nie określenie jakiegoś terenu na obrzeżach (choć właściwie i w ten sposób śmiało możecie odczytywać ten tytuł, skoro Lucky Luke wybywa poza granice USA), a imię urodziwej klaczy, w której na rodeo zakochuje się Jolly Jumper. Kiedy ślicznotka przez swojego właściciela zostaje zabrana daleko, bo aż do Quebecu w Kanadzie. Wierny koń Lucky Luke’a popada w depresję, ale właściciel nie może pozwolić mu cierpieć, dlatego postanawia wyruszyć z nim za granicę w ślad za kochaną! Podróż na drugi koniec kontynentu to jednak prawdziwe wyzwanie. Tym bardziej, że jak się wkrótce okazuje w Kanadzie mówi się po francusku! Jak z tym wyzwaniem poradzi sobie nasz kowboj? A, jak się wkrótce okaże, problemy miłosne to nie jedyne kłopoty, jakie czekają na naszych dzielnych bohaterów…
„Piękna Prowincja” pod wieloma względami przypomina mi znakomity album „Kowboj w Paryżu”. Tu i tam Lucky Luke wyrusza za granicę, na dodatek do francuskojęzycznego kraju, co stanowi autoparodystyczny motyw. W końcu „LL” to seria belgijska, a zatem stworzona w języku francuskim właśnie. Parodii i satyry jest tutaj więcej, głównie jeśli chodzi o znane kanadyjskie osobistości, ale nie tylko. To już jednak do odkrycia pozostawiam Wam. Ważne, że Laurent Gerra, scenarzysta np. „Wujaszków Dalton” godnie kontynuuje spuściznę swoich wielkich poprzedników, wyciskając z tematu odrobinę świeżości.
Całość jak zawsze doskonal bawi, bo dowcipy są różnorodne, zarówno słowne, sytuacyjne, jak i obrazkowe, a w nich nie brak zarówno tych prostych i niewysublimowanych, jak i czegoś wyższego i ambitniejszego. Mnóstwo tu też przygód i szybkiej akcji, bo tego wymaga westernowa konwencja, a przy okazji mamy tu świetny klimat i solidną dawkę uroku. Miłosne uniesienia, które w serii występowały już nieraz w różnej konfiguracji, także i tu świetnie się sprawdzają, a dobre odtworzenie wszystkich najważniejszych dla „LL” motywów sprawia, że fani cyklu będą bardzo zadowoleni.
Do tego dochodzą oczywiście tradycyjnie znakomite, cartoonowe ilustracje. Achdé, który dał nam takie tomy serii, jak „Ziemia obiecana” czy wspomnianego „Kowboja w Paryżu”, znakomicie oddaje styl twórcy postaci Morrisa, a świetny, bardzo klasyczny kolor, znakomicie całość uzupełnia. Fani „Lucky Luke’a”, jak i wszyscy miłośnicy dobrych komiksów dla całej rodziny, które odczytywać można na kilku poziomach, będą zadowoleni.
|
autor recenzji:
wkp
26.06.2019, 07:00 |