PROMETHEA. JEDNA BOHATERKA W TRZECH ODSŁONACH
Eric Shanower we wstępniaku do trzeciego, zbiorczego tomu „Promethei” napisał, że po pierwszych zeszytach serii wcale nie był do niej przekonany. Mam tak samo. Siadając do tego cyklu, gdy ukazał się złożony z 12 rozdziałów pierwszy tom zbiorczy, odłożyłem go na półkę gdzieś w połowie lektury. Dałem mu ponowną szansę, gdy ukazał się tom drugi. Tym razem coś „zaskoczyło”. A po lekturze tomu trzeciego napiszę, że Alan Moore i James H. Williams III stworzyli cykl, który można porównywać nawet z kultowym „Sandmanem” Neila Gaimana. Ale po kolei.
„Promethea” to historia Sophie Bangs. Młodej dziewczyny, która pisząc pracę na temat mitycznej bohaterki w pewnym momencie sama „wbija się” w jej kostium, zostając kolejnym wcieleniem, na miarę współczesności. Początkowo zaskoczona dziewczyna odkrywa cóż kryje się za kostiumem. Nie jest to bowiem zabawka, nie jest maska typowej amerykańskiej superbohaterki, ale postać, którą śmiało można przyrównać do bogini. Oswajanie się z postacią – w haśle tym mieści się zarówno odkrywanie mocy, jak i poznanie wcześniejszych wcieleń Promethei - było tematem tomu pierwszego, wypuszczonego na polski rynek przez Egmont już w 2019 roku. Tom drugi był mocnym pogłębieniem mitologii świata opisywanego przez Alana Moore’a. Wreszcie trójka to walka Sophie z samą sobą. Walka o kontrolę nad własnym ciałem w kontekście końca świata, do którego doprowadzić może Promehtea.
Pierwszy tom cyklu nazwałem sobie „Księgą Narodzin”. Drugi „Księga Przejścia”. Trzeci –„Księgą Apokalipsy”. Trochę biblijnie, ale nawiązania do świętych ksiąg różnych religii w serii napisanej przez Moore’a są wyraźne. Ba, Moore jest trochę jak kaznodzieja głoszący swoją wizję świata. W scenariuszu pełno jest więc mistycyzmu, alchemii, duchowości, filozofii, psychologii, okultyzmu, wchodzenia po psylocybinie w inne stany świadomości, oczyszczania duszy. Oświecenia. Łapania światła. Apokalipsa tak pokazana nabiera zgoła innego znaczenia. Jest zniknięciem starego porządku - świata mroków, pokus, żądz i absurdów.
Wspomniałem na początku o Gaimanie. Podobnie jak w on w „Sandmanie”, tak i Moore w „Promethei” wykreował całą mitologię postaci. Najwięcej z „Sandmana” jest w „Księdze Przejścia”. Wędrówka przez światy, odsłanianie kolejnych kart związanych z kabałą, tarotem, biblią, wierzeniami Bliskiego Wschodu ma w sobie wiele wspólnego z wędrówką przez krainę Władcy Snów, w jaką zabierał nas Gaiman. W „Księdze Narodzin” i „Księdze Apokalipsy” więcej jest superbohaterstwa, ale Moore nie pisze typowych, trykociarskich nawalanek.
Z gaimanowskim cyklem kojarzyć mogą się też graficzne kreacje Jamesa H. Williamsa III. Kadry stają się rzeczą umowną. Artysta często komponuje dwuplanszowe rozkładówki, pozwala sobie na zabiegi formalne – jak scena, gdy bohaterki wędrują po wstędze Moebiusa, rozmowa w widzianym z góry domu, albo wręcz plakat, który po „poszatkowaniu” tworzy jeden z zeszytów wchodzących w skład tomu trzeciego. Sięga po secesję, psychodelę, fotografię, rysunek realistyczny czy – wręcz przeciwnie – zaledwie kolorowe plamy oddające nastrój odwiedzanych przestrzeni. Komiksowe medium pokazuje więc z różnych perspektyw.
Ciekawostka znajduje się też w dodatkach do komiksu. Cykl jednoplanszówek „Little Margie In Misty Magic Land” udaje komiks z początku XX wieku, rysowany przez Margaret Taylor Case (jedną z Promethei). To puszczenie oka w stronę czytelnika. Sam komiks to przecież nic innego, jak nawiązanie do „Little Nemo in Slumberland (po polsku ukazał się w trzech tomach jako „Mały Nemo w Krainie Snów” pod szyldem magazynu „Krakers”). A takich smaczków w „Promethei” jest więcej.
Słowem – komiks superbohaterski dla tych, którzy od typowych trykotów trzymają się z daleka.
Andrzej Kłopotowski
|
autor recenzji:
Mamoń
02.08.2020, 22:50 |