TROCHĘ JAKBY SHOUNEN
Shouneny to najbardziej uwielbiany gatunek mangi na świecie i chyba nie ma się co temu dziwić, skoro to komiks niemal idealny dla docelowej grupy odbiorców, jaką są nastoletni chłopcy. Nie powinien zatem dziwić fakt, że i twórcy z innych krajów nieraz próbowali powielić ten schemat i zaadaptować na swój grunt, nawet jeśli mieli już w ofercie swojski odpowiednik tego typu dzieł (weźmy choćby Amerykanów z ich próbami pokroju „Dirty Pair” czy „Ninja Boy”). Jednakże dopiero Francuzom udała się ta sztuka za sprawą „Radianta”, a określenie „french manga” stało się obowiązującą nazwą gatunku. Seria „Last Man”, choć utrzymana w podobnej stylistyce, daleka jest jednak poziomem od tego, co zazwyczaj dają nam prawdziwe shouneny. Co nie znaczy, że jest to porażka – to tylko albo aż dobry komiksowy bitewniak, który czyta się szybko i nie bez przyjemności.
Turniej sztuk walk trwa. Adrian Velba toczy swój pojedynek, ale choć wszyscy wiedzą, że przegra, rady jego partnera zaczynają dawać rezultaty. Mimo to Richard Aldana obawia się, co wyjdzie z tego wszystkiego. Nie może sobie pozwolić na przegraną, jednak jego niecodzienne metody i fakt, że za partnera ma nieudolnego ośmiolatka, sprawiają że czarno widzi swoje szanse. A jednak obaj przechodzą kolejne etapy i nic już nie jest niemożliwe. Ale, oczywiście, pojawiają się kolejne trudności…
Jak wspominałem na początku, shounen to najpopularniejszy typ mangi – i, należałoby dodać, nie tylko w Japonii, ale po prostu na całym świecie. Co o tym decyduje? Przede wszystkim jego składowe, które doskonale znane są także czytelnikom sięgającym po mainstreamowe amerykańskie zeszytówki superhero. Tu i tam dostajemy bohatera wybrańca, przygody, akcję, potężnych wrogów… W Stanach historie te opierają się głównie na twardych facetach, seksownych kobietach w obcisłych wdziankach, przygodach i walkach. Mangi dla chłopców oferują to wszystko, ale jednocześnie idą nieco dalej, a przy okazji serwują nam zdecydowanie więcej atrakcyjnych elementów i o wiele lepsze opracowanie graficzne.
A jak to jest z „Last Manem”? Niby podobnie, bo shounenowy bitewniak pełną gębą. Akcja jest szyba i lekka, dialogów nie ma zbyt wiele, za to obrazy – dynamiczne i uproszczone - stanowią główny sposób opowiedzenia całości. Jest w tym swoboda, jest nonszalancja, pojawia się nawet nuta erotyki – jednego ze stałych elementów tego typu mang. Ale czegoś brakuje: typowo japońskiej szaty graficznej. I tu właśnie seria ta najbardziej zgrzyta, bo to prosta komiksowa robota, na którą nie zwraca się większej uwagi. A szkoda.
Za to przyjemnie wypada to, jak wiele „Last Man” ma wspólnego z mangą. Grubość i format przypominają tomiki tankōbon, do tego czarnobiałe ilustracje, które poprzedza kilka kolorowych stron, kadrowanie (choć nie brak tu amerykańskich naleciałości), a przede wszystkim estetyka całości i powielanie shounenowych schematów. Wszystko to daje nam niezłą pozycję. Shounenom ani mangom, podobnie jak amerykańskim zeszytówkom nijak ona nie zagraża, ale dla urozmaicenia można ją poznać.
|
autor recenzji:
wkp
18.11.2019, 06:35 |