autor recenzji:
wkp
29.01.2020, 07:11 |
CORAZ MNIEJ KOSMOSU
„Kajtek i Koko w kosmosie” to komiks pod wieloma względami przełomowy. Ostatni z seriali o dzielnych marynarzach z każdym kolejnym paskiem coraz bardziej zdradzał, w jakim kierunku Janusz Christa może pójść w swych kolejnych dziełach. I poszedł. Ten zwrot właśnie możemy obserwować na własne oczy.
Oczywiście przełomowa była już długość serii. Pierwszy z pasków pojawił się w „Wieczorze Wybrzeża” 29 kwietnia 1968 roku. Ostatni - 31 lipca 1972. Po drodze było 1270 liczących po kilka obrazków odcinków. Przełomowy był sposób pracy. Christa ponoć wielokrotnie chciał zakończyć serię, ale za każdym razem miał dostawać listy od czytelników z prośbami, by dopisał jeszcze kawałek perypetii. I dopisywał. I choć już wcześniej improwizował przy fabułach, w tym przypadku możemy mówić o „wielkiej improwizacji”, gdzie dopisanie nie oznaczało kilku, ale kilkadziesiąt odcinków. Siłą rzeczy tworzył więc dodatkowe historie w historii, które równie dobrze mogłyby być zupełnie nowymi komiksami z Kajtkiem i Kokiem. Z jakichś powodów ukazywały się pod „kosmicznym” szyldem. Przełomowy był sposób rysowania serii. W kosmicznym Kajtku i Koku możemy mówić już o w pełni ukształtowanym rysowniku, pewnym swego stylu i tego, co jest w stanie przedstawić w paskach. Paskach, gdzie nie liczył się tylko pierwszy plan i bohaterowie ale też to, co za nimi. Aż dziw bierze, że chciało mu się być tak dokładnym tworząc do gazety! Dziś – dostając solidnie „odkurzone” paski, zmontowane w plansze (w przypadku „Kajtka i Koka w kosmosie” też w wersji kolorowej), kunszt ten możemy w pełni docenić. Dość powiedzieć, że plansze z przełomu lat 60. i 70. XX wieku nie różnią się od tych, z lat 80. kiedy Christa był już uznanym twórcą ogólnopolskim.
Wreszcie to „Kajtek i Koko w kosmosie" na tyle zmęczył autora, że porzucił rysowanie tych bohaterów, uciekając w historię. W ten sposób powołał do życia serię o „Kajku i Kokoszu”, która twórcę wyniosła na piedestał. Ale, ale... O tej historii musiał myśleć już wcześniej. „Kajtek i Koko w kosmosie” w pewnym momencie przestał być komiksem stricte kosmicznym, skręcając w stronę historii, by później znów wejść na kosmiczne tory prowadzące do napisu „Koniec". I właśnie na tym zakręcie znajdujemy się dziś, czytając kolejny tom nowej, kolorowej, podzielonej na siedem albumów (z czternastoma rozdziałami) edycji. Kosmicznie było w trzech pierwszych tomach – to „Zabłąkana rakieta”, „Twierdza tyrana” oraz „Przyjaciel Jol”. Początek tego „zakrętu” miał miejsce w albumie czwartym - „Planeta automatów”. Album z numerem piątym - „Obce świadomości” - to już zakręt właściwy. Kosmosu w nim coraz mniej... A za chwilę będzie jeszcze mniej. Nie, że to zarzut. To wprawka przed tym, co później Christa pokazywał w „Kajku i Kokoszu”. No bo jeśli przymkniemy oko na małego robota, który towarzyszy naszym bohaterom (czasami brany jest za dziwnego psa :) oraz sceny z rakietami kosmicznymi, mielibyśmy tak naprawdę do czynienia z Kajkiem i Kokoszem! Przecież Burble mają w sobie coś ze Zbójcerzy, a Łąkale z mieszkańców Mirmiłowa. Dwór Apodyktusa, do którego marynarze trafią w albumie szóstym równie dobrze mógłby być celem wędrówki naszych wojów Mirmiła. A cudowny napój na odwagę? Mogłaby upichcić go ciotka Jaga (równie dobrze mógłby też przygotować go druid Panoramix; ale to nie ta kraina). Czy właśnie elementy magiczne, a także wierzenia nie są patentami, jakie Christa stosował w Kajku i Kokoszu? Ba! Jedną ze scen z „Obcych świadomości” przerysował później w komiksie „Dzień śmiechały”. A to pierwsze z brzegu przykłady.
Pisząc o „Kajtku i Koku w kosmosie” nie można zapomnieć - prócz oczywiście Christy - jeszcze o dwóch osobach. Pierwszą jest Arkadiusz Salamoński, któremu obecna edycja zawdzięcza kolor. Wprawdzie Christa na początku lat 90. zaczął szykować kolorowe wydanie, ale wydawnicze perypetie nie pozwoliły doprowadzić pomyślanej wtedy na 12 albumów serii do końca (ukazały się zaledwie trzy po około 48 stron). Benedyktyńska praca, jakiej podjął się Arkadiusz Salamoński sprawia, że po kosmiczne przygody sięgną nie tylko stare pryki, wychowane na Chriście, ale stają się one atrakcyjne także dla młodego pokolenia, które równolegle może śledzić przecież „Nowe przygody Kajka i Kokosza” tworzone przez trio Maciej Kur, Sławomir Kiełbus, Piotr Bednarczyk (ich wspólny album „Królewska konna” należał do komiksowych hitów roku 2019). Drugą z osób jest… Cesar Ferioli. To hiszpański twórca ze stajni Disneya, któremu Egmont zlecił przygotowanie brakujących rysunków na okładki. W tym przypadku Christa stworzył tylko siedem odpowiednich grafik. Siedem kolejnych do obecnej edycji to już prace Hiszpana. I trzeba przyznać, że z rozdziału na rozdział kreskę Christy podrabia coraz lepiej.
Na koniec? Mała zapowiedź tego, co jeszcze nas czeka. Przed nami dwa ostatnie tomy „Kajtka i Koka w kosmosie”. Będą to „Dwór Apodyktusa” oraz „Bogini moczarów”. A później? Gdzieś po cichu liczę, że Egmont w kwestii kolorowej reedycji Kajtka i Koka ma w zanadrzu jeszcze jakąś niespodziankę… .
autor recenzji:
Mamoń
23.01.2020, 23:19 |