Nie jestem pewien czy chemia z Niemiec to tylko polski fenomen, ale z pewnością skala tego fenomenu zdecydowanie wykracza poza problematykę czysto higieniczną. Bo czy rzeczywiście chodzi tu o lepszą formułę, która sprawniej usuwa plamy z kolorowych spodni, o skład detergentów czy pienistość granulek i żeli do kąpieli?
Może chemia z Niemiec jako symbol produktów wyższej jakości jest też znakiem peryferyjnych kompleksów? Może Vizir z bagażnika i Lenor z łóżka polowego mają posmak luksusu, spełnionych ambicji posiadania czegoś lepszego? Może zdobycie środka z „unikalną recepturą", którego nie ma przecież w „zwykłym sklepie", ma charakter przygody, konspiracji, specyficznej kontrabandy?
Wszystkie te skojarzenia, pytania i myśli przyszły mi do głowy, gdy wziąłem w ręce zina Gosi Kulik. „Chemia z Niemiec" jest czułym i pozbawionym protekcjonalnego tonu portretem socjologicznym inspirowanym scenami z lokalnego, wrocławskiego Targu Na Młynie. Autorka od lat pielgrzymuje tam czerpać garściami obserwacje do swoich rysunków i robić zakupy. A ostatnio również tam... handluje!