W KRAINIE SNÓW
Drugi tom „Sandmana” to opowieść równie dobra, co część pierwsza. Nadal nie aż tak spełniona, bym uznał ją, jak uważa wielu, za najlepszą serię od Vertigo, ale wciąż wyróżniająca się na tle większości komiksów. A na pewno bardziej od nich literacka, przenosząca na graficzny grunt ambitniejsze podejście do fantastyki, niż to zazwyczaj spotyka się i to nie tylko w komiksie.
Sandman, Morfeusz, Władca Snów, przez lata był uwieziony przez ludzi, odebrano mu jego insygnia, ale powrócił. i odzyskał to, co utracił. Problem w tym, że jego królestwo nie jest już takie, jak dawniej. Musi zatem odbudować swój świat. I wkroczyć w kolejne opowieści. Ale już czyhają na niego kolejne niebezpieczeństwa i machinacje. Co z tym wszystkim wspólnego ma opowieść, którą opowiada się tylko raz i nastoletnia Rose Walker?
Gaiman nigdy nie był i nie będzie moim ulubionym scenarzystą komiksowym, tak samo jak i nie znajdzie się w czołówce najbardziej cenionych przeze mnie pisarzy – nawet fantastów. Doceniam jego twórczość i wpływ na opowieści graficzne czy młodzieżową fantastykę, ale wolę komiksy Alana Moore’a, wczesnego Franka Millera czy Gartha Ennisa tak, jak wolę prozę Kurta Vonneguta, Chucka Palahniuka, Stephena Kinga czy Philipa K. Dicka, że ograniczę się jedynie do fantastów. Nie mogę jednak nie uznać zasług i talentu Gaimana, a „Sandman”, dzieło jego życia, to kwintesencja tego, co w jego twórczości najlepsze.
Czym wyróżnia się ten tytuł na tle podobnych mu serii? Najbardziej wspomnianym już literackim podejściem. W komiksach tekstów zawsze było dużo. Szczególnie w tych superbohaterskich, gdzie na początku istnienia gatunku, twórcy, jakby obawiając się, ze czytelnik nie zrozumie ilustracji, mnóstwo tłumaczyli za pomocą słów, a przy okazji rzadko wykorzystywali same grafiki, bardziej traktując je jako ilustracje do tekstu, niż integralną część opowieści. I przez lata powielano tą naiwność, tylko czasem odchodząc w bardziej dojrzałe i realistyczne rejony. A Gaiman zupełnie odrzucił takie podejście na rzecz dobrego pisarstwa. Nie był ani jedyny, ani pierwszy, ale obok Alana Moore’a to on cechował się najbardziej literackim, a momentami także lirycznym, podejściem do pisania tekstów i dialogów i to w jego opowieściach robi spore wrażenie. Tym bardziej, że zaserwował nam to z talentem.
Większe wrażenie robią jednak ilustracje. Kocham taką klasykę, jaką możemy obserwować na stronach tej serii. Klasykę realistyczną, wywodzącą się ze starych komiksów grozy, pełną detali i podkreśloną budującym świetny klimat kolorem. Ogląda się to z przyjemnością i z przyjemnością czyta, jeśli lubicie ambitniejsze projekty grozy. Nie straszy, ale i nie ma straszyć. Za to potrafi urzec pomysłami i skłonić do zastanowienia, a to najcenniejsza cecha każdego dzieła.
wkp, 04.11.2021, 07:00