W ostatnim czasie mam szczęście do czytania komiksów w światach Conana z Cymerii, w których jego przygody rozpoczynają lub dzieją się na statkach, w morskiej kipieli! Hej ho! Na umrzyka skrzyni tkwi butelka rumu! Hej ho, niektóre są lepsze, inne gorsze. Ba! Zapanowała dziwna moda, aby osadzać wszelakie komiksowe przygody w pirackich anturażach, niczym ujęte w obrazie kadrów filmowych („Piratów z Karaibów”).
Nie inaczej jest w przypadku najnowszej odsłony „Savage Sword Of Conan”. Nowej? Tak, albowiem po przejęciu praw przez Marvel Comics, ten nasz potentat za wielkiej wody rozpoczął masową produkcje nowych komiksów w świecie barbarzyńcy, a nawiązujących do klasyków. Z jednej strony Marvel wraca do korzeni, a z drugiej zbiera śmietankę z klasyków - lepiej, lub gorzej.
Nie zmienia to faktu, że jestem świeżo po lekturze pierwszorzędnego tytułu - zbiorczej edycji, w nowej odsłonie „Miecza Barbarzyńcy”, który zbiera w swojej zawartości pięć zeszytów. Na marginesie. Składają się one na jedną zamkniętą historię.
Ni z gruszki, ni z pietruszki, nasz Conan znajduje się na statku piratów i łowców niewolników należących do czcicieli maga Kogi Thuna. Na wpół martwy i wyłowiony (z innej nieznanej nam jeszcze pierepałki) dał się zakuć w kajdany. Jego sytuacja jest beznadziejna, lecz niejaki Suty postanawia mu pomóc w ucieczce. Oswobodziwszy się kradną tajemniczą szkatułkę, palą statek i uciekają.
Nie zdradzę Ci dalszego zarysu opowieści, ale wszystko się może tu zdarzyć. Niczym królik z kapelusza pojawiają się kolejne przygody i kolejne uniwersalne rozwiązanie sprawy. Conan biega, walczy, ucieka, morduje i zażartuje. W skrócie, bach, ciach i po sprawie!
Conan jest w żywiole walki i zdobywania! W tym miejscu nie zdradzę za wiele! Tak, (jak na okładce arcymistrza Alex'a Rossa) Conan walczy w katakumbach z żywymi trupami.
Pokonuje wszystkich wrogów i dzieje się tu bardzo wiele! Tak! Tak! Tak! Jestem na tak! Czyta się! Ogląda się to świetnie!
Aczkolwiek, uczciwie sprawę ujmując daleko tym przygodom do klimatu starych (wydawanych u nas przez Hachette) pierepałek Conana. Dostaniesz w zamian dobre odmóżdżające czytadło, takie idealne po ciężkim dniu pracy.
Summa summarum, nie jest źle, jest dobrze! Scenariusz Gerry’ego Duggana (specjalisty do „Deadpoola”) trzyma poziom, a oprawa graficzna Rona Garneya - bardzo toporna (w dobrym sensie toporna), czytaj surowa ma w sobie odrobinę klimatu dawnego Conana! Dodam, że plansze pokolorowane zostały w stonowanej palecie barw przez weterana Richarda Isanove.
Na marginesie. Na rynku amerykańskim seria ta została wydana również w czerni i bieli. Osobiście, to taki wariant wydania polskiego podobałby mi się najbardziej i byłby najlepszy. Albowiem, w tym anturażu prace Garney'a są niczym dzieła Franka Millera.
Na sam koniec, oceniając krajową edycję, to nie mam zarzutów. Tradycyjnie nasz Egmont spisał się na medal. W porównaniu z innym komiksami w świecie nowego Conana, to zachowano jednolity standard!
Okładka jest ze skrzydełkami, do tego farba i papier razem ładnie pachną, są na końcu albumu dodatki i galerie, plus notki o autorach, ale przede wszystkim w pozytywnym odbiorze całości pomaga bardzo dobre tłumaczenie z angielskiego, autorstwa Bartosza Czartoryskiego. Łącznie, wszystko składa się na znakomity i rozrywkowy tytuł!
Zdecydowanie polecam!
autor recenzji:
Dariusz Cybulski
27.05.2020, 10:14 |