SPOD ZNAKU PŁASZCZA I SZPADY
W albumie tym jest wszystko, czego czytelnik oczekuje od komiksowej przygodówki. Świetnie ukształtowani, zaskakujący bohaterowie. Niesamowite zwroty akcji. Awanturniczy klimat. I doskonałe pod względem grafiki, pełne kolorów plansze. To kolejny „samograj” wydany przez Timofa (i cichych wspólników). A komiks ten to „Płaszcz i szpony”.
Ileż w nim patentów! No bo skąd wiedzielibyśmy jak kierować statkiem, w który - od dołu - wbił się potężny lewiatan gdyby nie „Płaszcz i szpony”? A to banalnie proste. Wystarczy sznur i ośmiornica jako wabik. Słowem metoda "kija i marchewki" w wydaniu morskim. Tyle na zachętę. Innych patentów nie zdradzę. Nie wyciągniecie ich ze mnie, choćby nawet ktoś miał przywiązać mnie do masztu jak królika Euzebiusza. Królika? Tak! Królik to jeden z drugoplanowych bohaterów cyklu. I odgrywa w nim niepoślednią rolę. Prócz niego są jeszcze np. piękne kobiety – blond włosa Selena i brunetka Hermina oraz „kanalia, rzeźnik, bardzo zły” kapitan Mendoza. W głównych rolach obsadzeni zostali zaś lis Armand Raynal de Maupertuis i wilk Lope de Villalobos y Sangrin. Znakomici aktorzy, wywołujący na twarzy szanownego Czytelnika szeroki uśmiech połączony z salwami śmiechu. Bohaterowie, którzy wyruszają na Wyspy Mandarynkowe, by poszukiwać legendarnego skarbu. Ale skarb - jak to ze skarbami zwykle bywa - rozpala również wyobraźnię bandziorów, zakapiorów, hochsztaplerów i tych, który choć rządzą, są nieco na bakier z prawem. Zaczyna się więc swoisty wyścig z czasem o to, kto pierwszy dorwie się do... No właśnie nie wiadomo czego.
"Płaszcz i szpony" to doprawdy epicka opowieść. Zakomponowana i rozpisana z rozmachem na komiksowe plansze. Ale o to akurat można było raczej być spokojnym. Mówi Państwu coś twórca zwący się Alain Ayroles? Pewnie rok temu nikomu nic by nie mówił. Ale w kwietniu wdarł się przebojem do polskiego komiksowa opublikowaną przez Egmont piękną historią o długielaźnym tytule - uwaga - „Indyjska włóczęga lub druga część >Żywota młodzika niepoczciwego imieniem Pablos czyli Wzoru dla obieżyświatów i zwierciadła filutów< na podstawie opowieści, którą w swym czasie wysnuł i na papier przelał don Francisco Gómez de Quevedo y Villegas, kawaler Zakonu Santiago, włodarz Juan Abad". Historią łotrzykowską, będącą udaną próbą dopisania ciągu dalszego do książki Francisco Gómeza de Quevedo y Villegasa. W tamtym przypadku Ayroles miał więc bohatera już określonego, w pełni ukształtowanego. Musiał tylko wymyślić jego dalsze przygody. W „Płaszczu i szponach” kreuje historię od początku.
Bazuje przy tym na znanych już wzorcach. Bo czego w komiksie nie ma. Już sam tytuł to parafraza całego gatunku powieści i filmów spod znaku "płaszcza i szpady". Bohaterowie mają w sobie coś z muszkieterów wymyślonych przez Aleksandra Dumasa. Kiedy trzeba, staną do walki. A gdy na horyzoncie pojawia się piękna dama, skorzy są do tego jeszcze bardziej. Mają też swoje zasady, gdzie przyjaźń stoi gdzieś na jednym z najwyższych miejsc w hierarchii. Oczywiście bohaterowie w zwierzęcych kostiumach to kolejne nawiązanie, tym razem do klasycznych bajek La'Fontaine'a. Moment gdy w paszczy lewiatana znikają niektóre postacie, przypomina połknięcie biblijnego Jonasza. Całość zaczyna się od wystawienia na ulicy "Szelmostw Skapena” Moliera. Później pojawia się też szalony wynalazca, a w pewnym momencie nasi bohaterowie muszą nawet wyjść na teatralne deski (taki fragment sztuki teatralnej w sztuce komiksowej). Wreszcie awanturnicza całość, w której nie brakuje piratów, statków-widm, morskich potyczek, zastawianych w miastach pułapek, zdrad i zagrywek na „zmylenie” przeciwnika to nic innego, jak solidna dawka przygodowej historii.
Ale nie byłoby tego doskonałego komiksu bez rysunków jakie stworzył Jean-Luc Masbou. Autor ten nie trafił do tej pory do Polski. Zwierzęcy bohaterowie przypominają postaci pokazane przez Étienne Willema w „Mieczu Ardeńczyka”. Reszta postaci to już frankofońska klasyka. Elegancko narysowana, pokolorowana, umieszczona na dopieszczonych kadrach. Ayroles swoje dzieło powierzył w wymarzone ręce. Masbou czuje tę opowieść, nie ma problemów z kreowaniem kolejnych bohaterek i bohaterów, pokazywaniem nowych miejsc (Wenecja, Malta, podwodne światy, Wyspy Mandarynkowe) i szalonych wręcz zdarzeń jak np. pojawienie się wypełnionego truposzami Latającego Holendra, by nie być gołosłownym.
W pierwszym integralu dostajemy od razu pięć rozdziałów (albumów) serii. Całość składa się dziś z albumów 12. Pierwszy wydano w roku 1995 . Dwunasty – w 2016. Ciąg dalszy więc nastąpi.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
11.08.2020, 19:53 |