OBCY SUPERMAN
Trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem Kamila Śmiałkowskiego pojawiającym się w posłowiu do najnowszego albumu kolekcji DC Deluxe. Powtórzę więc za nim. Superman „jest zasadniczo herosem bez skazy. Jego wszechstronne moce to niewątpliwy atut, ale jeżeli połączymy je z krystalicznym charakterem dostajemy postać… nudną.” Tę nudę autorzy przygód Supermana mogą przełamać jedynie burząc typowe podejście do postaci. I – na szczęście – tak właśnie dzieje się w albumie „Amerykański obcy”.
„Amerykański obcy” to siedem historii o Supermenie. Każdą zilustrował inny rysownik. Każda dotyczy innego etapu życia Supermana. Mamy więc komiks z czasów, gdy jeszcze był dzieciakiem dopiero poznającym swe moce. Mamy też opowieści z czasów młodości z Smallville. Mamy komiks pokazujący Kenta jako młokosa, dopiero próbującego swych sił w pisaniu. Scenariusz będący próbą uchwycenia go jako początkującego jeszcze Supermana, aż w końcu i herosa, który jest w stanie stawić czoła zagrożeniu jakim jest się Lobo. Niby typowe. Ale każda z tych historii przełamuje stereotypowe myślenie o Supermanie.
To zasługa scenarzysty Maxa Landisa. Latanie wcale nie przyszło więc Kentowi ot tak, po prostu. Pierwszy strój nie był wcale połączeniem pięknej, czerwonej peleryny z błękitnym kombinezonem, ale składał się z kawałka materiału służącego za płaszcz, starych ciuchów, gogli lotniczych i czapki pilotki! I – nie powiem - Supek wygląda w tej kreacji jak jakiś świr. Ba, pijackie - tak, pijackie! - ekscesy Kenta raz o mało co nie kończą się śmiercią, kiedy pod wpływem postanawia polecieć na Księżyc! A drugi raz wzięciem za Bruce’a Wayne’a i nocą w objęciach pięknej rudowłosej panny.
Tak… Landis wywrócił stereotypowe myślenie o Supermenie. Ale tylko odchodząc od cukierkowatego Clarka Kenta alias Supermana, tylko odchodząc od nawalanek i kosmicznych rozterek, miał szansę stworzyć historię, która zostanie zapamiętana na dłużej. I stworzył. Uczynił Kenta bohaterem z krwi i kości z ludzkimi rozterkami i słabościami. Zadrwił z kryształowego herosa. Odarł go z maski, pokazał jako człowieka.
Ale nie byłoby tego komiksu bez zabiegu graficznego. Do zilustrowania każdej historii zaproszono innego rysownika. Mamy więc bajkowy nastrój w chwili, gdy Superman był jeszcze nieopierzonym „gołębiem” (nawiązując do tytułów rozdziałów). Mamy kryminalny brud w kiedy wciela się w „jastrzębia”. Kolorowe, beztroskie wakacje w czasie, gdy był „papugę” na drogim jachcie. Ale też mroczną opowieść z Batmanem w roli drugoplanowej, gdy poluje niczym „sowa” czy wreszcie pompatyczną, godną bogów z „Walkirii” scenę walki z Lobo, To, co zrobili z Supermanem Nick Dragotta, Tommy Lee Edwards, Joelle Jones, Jae Lee czy Jock (w kolejności odpowiadającej wspomnianym powyżej rozdziałom) też jest przełamaniem znanego dobrze świata – tym razem pod względem graficznym.
Landisowi udało się podobnie jak Markowi Millarowi - to on wywrócił uniwersum Supermana do góry nogami, kiedy miejscem lądowania Kryptończyka uczynił Związek Radziecki - czy też Jephowi Loebowi - w scenariuszu do komiksu „Na wszystkie pory roku, kiedy pokazał Supermana z punktu widzenia najważniejszych osób z jego otoczenia. Zresztą… „Amerykański obcy” to dopiero trzeci (!) album z Supermanem na mojej półce. Tak, dwa poprzednie to właśnie „Czerwony syn” oraz „Na wszystkie pory roku”. I nie sądzę, bym szybko doczekał kolejnego...
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
13.12.2020, 20:26 |