ŻYCIE W KRATKĘ
Jedno ciało. Dwa życia, które przeplatają się ze sobą. Dwa byty walczące o swoją wyższość w tej symbiozie. Niby absurdalne. A jednak Timothe Le Boucher z założenia tego wykroił sprawny scenariusz.
„Dni, których nie znamy” – bo o tym albumie mowa - początkowo może nieco irytować. Autor tworzy w przypominającej połączenie mangi i cartoonu manierze. I nieco zgrzyta ona na pierwszych planszach w połączeniu z tematyką. Z drugiej strony mangowy dynamizm podkręca w historii tempo. Sprawia, że w trakcie lektury nie zatrzymujemy się na poszczególnych kadrach, ale lecimy do przodu wraz ze scenariuszem. Warstwa graficzna stanowi więc poniekąd tło dla scenariusza. A ten – jak wspomniałem – opiera się na odważnym założeniu.
Ciało Lubina Marechala „zamieszkuje” dwóch facetów. Ten pierwszy jest członkiem początkującej grupy akrobatycznej, próbującej podbić cyrkowy świat. W trakcie jednego z trików spada z przyrządu i zalicza „glebę”. Od wypadku zaczyna się jego rozdwojenie jaźni. Pojawia się drugi Lubin. Ustatkowany, myślący o przyszłości. Pojawiający się najpierw na przemian. Jeden dzień należy więc do żyjącego chwilą akrobaty, drugi do stąpającego twardo po ziemi zarabiającego kasę młodzieńca. Początkowo stwarza to zabawne – z punktu widzenia czytelnika – sytuacje. Np. gdy o poranku okazuje się, że obok Lubina pierwszego budzi się kobieta, z którą do łóżka wieczorem poszedł ten drugi. Albo kiedy z kacem po imprezie zmaga się nie ten, który zaszalał.
By nawiązać kontakt, faceci zaczynają porozumiewać się za pomocą pozostawianych wiadomości, krótkich filmików. Próbują też podjąć terapię, która pozwoli zrozumieć o co w tym wszystkim chodzi. Kłopoty zaczynają się, gdy to ten drugi zaczyna przejmować kontrolę nad ciałem. A pierwszy zjawia się coraz rzadziej. Zaczyna gubić dni, miesiące, lata. A gdy pojawia się w końcu, biologicznie jest coraz starszy. Oczywiście w finale musi dojść do konfrontacji, którą może wygrać tylko jeden. I nie zdradzę zbyt wiele, jeśli napiszę, że – jak w baśniach – wygrywa ten dobry.
Naiwne i banalne? Z pozoru tak. Ale czy w podobny sposób nie są konstruowane filmowe szlagiery? Weźmy choćby „Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”, gdzie bohater zamiast starzeć się młodnieje. Podobną próbą niebanalnego ugryzienia nieopisanego zjawiska jest album „Dni, których nie znamy”. Zjawiska, które doprowadza do symbolicznej walki o swoich bliskich, a przede wszystkim o siebie.
Andrzej Kłopotowski
|
autor recenzji:
Mamoń
15.01.2021, 23:02 |
DNI, KTÓRE DZIELIMY
Były już opowieści o ludziach, którzy żyli kilkoma życiami (patrz. „Mr Nobody”). Były też opowieści o ludziach, których życie biegło od tyłu („Ciekawy przypadek Benjamina Buttona”). Teraz nadeszła opowieść o człowieku, który żyje… połową życia. Brzmi intrygująco? I tak właśnie jest, a na dodatek wykonane na naprawdę dobrym poziomie.
Lubin Maréchal ma dwadzieścia kilka lat i wydaje się młodym mężczyzną, jakich wiele. Ale to tylko pozory. Chłopak bowiem tak naprawdę nie żyje, jak normalni ludzie, a co drugi dzień. Co to oznacza? że jedną dobę to on rządzi swoim ciałem, drugą zaś zajmuje ktoś inny. Ale kto? I jak to jest możliwe? Lubin stara się dogadać z tym drugim, próbuje jakoś poukładać sobie to wszystko, ale przekonuje się, że nie będzie to łatwe. Co gorsza przekonuje się, że może mu grozić zniknięcie…
Ten komiks miał wielki potencjał. I równie łatwo można było go zmarnować. Jako poradził sobie z tym zadaniem Timothe Le Boucher, zdradziłem już na wstępie. „Dni, których nie znamy” to kawał świetnej powieści graficznej, opartej na całkiem zgrabnym motywie, który sprawdza się znakomicie. Czy autorowi w pełni udało się wykorzystać oferowany przez rzecz potencjał? Nie, ale też i nie zawiódł na żadnym polu, dostarczając nam naprawdę intrygującej i wciągającej opowieści, która zarówno może w finale okazać się stricte fantastyczna, przyziemna, jak i czymś na kształt przypowieści.
Czy pomysł by jedno ciało żyło połową życia i dzieliło go z kimś innym jest oryginalny? Bynajmniej, wystarczy nadmienić tutaj „Fight Club” i jego kontynuacje, gdzie bohater z rozdwojeniem jaźni (a jak się z czasem okazało, zamieszkany przez byt który od egzystował od wieków – co z tego wyszło w trzecim tomie, nie zdradzam, bo wciąż mam nadzieję, że opowieść ta pojawi się po polsku) za dnia wiedzie życie szarego korposzczura, by nocą dopuszczać do głosu swoje drugie ja, które powoli formuje organizację terrorystyczną. Ale nadal nie jest to ograny motyw, nie jest też oparty na takim, jak „Fight Club” zaskoczeniu, bo Timothe Le Boucher idzie inną drogą, serwując nam intrygującą fabułę, która satysfakcjonuje miłośników fantastyki i nietypowych życiowych opowieścią.
Ale duża siła albumu tkwi też w jego szacie graficznej. Kreska Le Bouchera jest prosta, czysta i pozbawiona nadmiaru ozdobników. Nie ma tu wielu teł, nie ma dopracowanych krajobrazów, ale właśnie w tej ascetycznej formie, uzupełnionej o stonowany kolor, tkwi urok opowieści. Może czasem przydałoby się tu więcej czerni, jakiegoś mocnego akcentu, niemniej „Dnie, których nie znamy” graficznie są bardzo udane.
I cóż więcej mogę dodać, jak nie to, że warto po ten album sięgnąć? (tym bardziej po tym, jak pisząc recenzję usłyszałem z radia „Dni, których jeszcze nie znamy”…). To dobry komiks, nastrojowy i oferujący kawa dobrej, niegłupiej rozrywki. I chyba więcej dodawać nie trzeba.
|
autor recenzji:
wkp
30.11.2020, 06:50 |