PULPA DOSKONAŁA
Alan Moore jest nieobliczalny. Ma na swym koncie dzieła skończone – albumy jak „Prosto z piekła”, „Zagubione dziewczęta” czy „Strażnicy”. Ma też komiksy nieprzeciętne – jak „Liga Niezwykłych Dżentelmenów”, „Providence” czy „Promethea”. Ma też… Rozrywkową pulpę. Do tej ostatniej kategorii zalicza się cykl „Tom Strong”.
Napisanie, że to komiks superbohaterski, było by zbyt wielkim uproszczeniem. Jest to komiks superbohaterski, ale nie we współczesnym tego słowa znaczeniu. To komiks superbohaterski, odnoszący się do złotej ery herosów. Prosty, bez napinki, narysowany bez fajerwerków, bez eksperymentów graficznych. Nijaki? No właśnie nie. To napisane współcześnie oldskulowe czytadło. Moore zbudował w nim całą mitologię swojego herosa. Zaczyna od jego rodziców-naukowców, którzy na wyspie Attabar Teru budują komorę grawitacyjną, gdzie przetrzymują syna. Tu też powstaje superbohater, który moc czerpie z korzenia rośliny goloki. Dalej pokazuje jego wyprawy do normalnego świata. Opowiada o początkach miłości Toma i córki wodza ludu Ozu – Dhalui. Wreszcie przedstawia całą superrodzinę, jaką tworzą też ich córka Tesla, małpa król Salomon i parowy robot Pneuman. I właśnie ta piątka ciągnie serię do przodu. Oczywiście po drodze spotykając mniejszych czy większych łotrów, próbujących zakłócić spokój nie tylko ich, ale i całego (wszech)świata.
Zasadniczo „Tom Strong” dzieje się w Millenium City. Metropolii wzorowanej na Nowym Jorku, ze Statuą Harmonii, wysokimi wieżowcami między którymi kursują tramwaje linowe ale też mrocznymi miejscami, gdzie czai się zło. Tu też mieści się Stronghold – siedziba superrodziny. Millenium City to jednak jedynie punkt do wychodzenia w przygodę. Przygodę, w której pojawić mogą się i piramidy Azteków, i faszyści, i kosmiczne stwory czy światy równoległe. To też punkt wyjścia do zabawy konwencją superbohaterską. Bo Moore nie byłby sobą, gdyby do klasycznego opowiadania o herosach nie dołożył swoich trzech groszy. Stąd i łamanie konwencji (wprowadzenie westernu, baśniowego świata), podawanie swojej wizji świata (z anarchią; w tym przypadku pod przykrywką walki z klasyczną szkołą). Wprowadza też skoki w czasie (nawet do czasów Pangei) i przestrzeni (tak ziemskiej, jak i kosmicznej). Wszędzie jednak uroczo opowiada staromodnym językiem, cóż dzieje się na kadrach, wprowadzając pseudonaukowe słownictwo, jakie zawsze pojawiało się w klasycznych komiksach z trykociarzami.
„Tom Strong” został zilustrowany przez Chrisa Spouse. Podobnie jak Moore fabularnie, tak i on graficznie trzyma się konwencji. Rysuje bez fajerwerków. Bohaterowie są więc napakowani. Od razu widać, kto jest dobry, a kto zły. „Łapie” mooreowską konwencję wprowadzania komiksów w komiksie, łamania poszczególnych zeszytów (w pierwszym tomie zbiorczym mamy ich dwanaście) na kilka historii, przesuniętych względem siebie w czasie, udawania, że bohaterowie czytają komiksy z… Tomem Strongiem! Zresztą właśnie od przesyłki, którą dostaje zachwycony bohaterem Timmy zaczyna się nasza przygoda z tą odsłoną Alana Moore’a. A że do większości komiksy docierają teraz za pośrednictwem poczty (no dobra, kurierów tudzież paczkomatów) my też możemy - siadając do lektury - poczuć się jak dzieciak z komiksu.
Wydany przez Egmonttom nie zamyka tematu zatytułowanego „Tom Strong”. Przed nami jeszcze dwa grube tomy z jego perypetiami. Pierwszy z nich zapowiadany jest już na wrzesień tego roku. Słowem – jesienią znów dostaniemy solidną dawkę superbohaterskiej pulpy.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
02.05.2021, 16:52 |