SUPERBOHATER WEDŁUG CLOWESA
Ma swoją genezę. Ma supermoce. Ma wrogów i ma przyjaciół. Przed Wami Andy. Miotacz Śmierci. Nowy superbohater na firmamencie.
Andy to przeciętny chłopak. Jego ojciec zmarł na skrzep w mózgu. Matka na raka. Wychowuje go więc dziadek - zwany pieszczotliwie Papciem. Ma dziewczynę, choć porozumiewają się właściwie tylko korespondencyjnie. Tu nic nie dziwi – wszak superherosi często mieli trudną przeszłość. Nie dziwi też to, że ojciec podał mu hormon, który powoli zaczyna się wyzwalać wzbudzając w Andym supermoce. Ale dalej jest już zgoła inaczej niż w komiksach spod znaków „Marvel”, „DC”, „Image” czy „Dark Horse”. „Miotacz Śmierci” nie należy to tych światów. To komiks superbohaterski autorstwa doskonale znanego już w Polsce autora – Daniela Clowesa.
I właśnie „Miotacz Śmierci” jest komiksem wykorzystującym oklepane, superbohaterskie motywy przepuszczone przez clowesowy sposób patrzenia na komiks. Bohaterem nie jest więc wesoły koleś w trykocie fruwający na pajęczej sieci, mutant ciskający lodem czy zielony mruk o potężnej sile. To superbohater rozłożony niejako na czynniki pierwsze, niczym na kozetce psychoanalityka. Ze swoimi – przede wszystkim - słabościami, radościami i problemami. To lokalny superbohater, z amerykańskiego przedmieścia, mieszczący się w obyczajowych kreacjach Clowesa. To superbohater, który stawia sobie za cel ochronę słabych, niewinnych, niekochanych i samotnych.
Choć scenariusz został tak napisany, że bardziej niż wyczyny, w komiksie stykamy się z rozterkami superbohatera między jedną, a drugą zakładam, że spektakularną akcją. Stykamy się z kryzysami. Kryzysem rodziny, kryzysem przyjaźni, kryzysem wartości. Pytaniami czy siła na pewno jest fajna? Czy przyjaciele nie są przypadkiem wrogami? Maska z okładki i „dziecięcy” pistolecik są dokładką. Są punktem wyjścia do nakreślenia przez Clowesa jeszcze jednej – choćby po „Ghost World” czy „Wilsonie” – opowieści o zwykłych ludziach i ich rozterkach. O poszukiwaniu przez nich przyjaźni, ciepła, miłości, swojego miejsca na ziemi.
Czy „Miotacz Śmierci” jest komiksem szydzącym z supeherosów? Poniekąd tak. Czy jest próbą obalenia kultu, jakim obdarowani są w Stanach? Trochę też. Ale jest też próbą spojrzenia na herosów od ludzkiej strony. Strony, o której twórcy kultowych serii często zdają się zapominać. Przede wszystkim jednak jest kolejnym komiksem Clowesa prześwietlającym amerykańskie społeczeństwo pełne freaków, życiowych popaprańców i nieudaczników. Też takich, którzy przybierają kostium superbohatera.
Choć może kostium ów to jeszcze jeden wytwór ich chorej wyobraźni?
Andrzej Kłopotowski
|
autor recenzji:
Mamoń
26.03.2021, 09:48 |
TOXIC AVENGER
Daniel Clowes to bezwzględnie jeden z najwybitniejszych artystów komiksowych w dziejach. Autor genialnego „Ghost World”, choć pomysły na niektóre jego prace wydają się brzmieć co najmniej dziwnie, każdym swoim kolejnym dziełem niezmiennie zachwyca. I nie inaczej jest z wydanym właśnie na polskim rynku albumem „Miotacz śmierci”, który bawiąc się konwencją superhero, tandetnych filmów sprzed kilku dekad i typowych dla Clowesa obyczajowych elementów, serwuje szaloną, ale ambitną i satysfakcjonującą wymagających czytelników rozrywkę, obok której trudno jest przejść obojętnie.
Andy jest nastolatkiem, jakich wielu. Niezbyt popularny, prześladowany przez kolegów, wychowywany przez dziadka, daleki od sprawności fizycznej… Ot szary chłopak, którego się nie zauważa. Przynajmniej do czasu, kiedy zaczyna palić papierosy. Odkrywa wtedy, że to, co powinno być niezdrowe dla niego, daje mu supermoc! Wydarzenia te prowadzą nie tylko do narodzin nowego superbohatera, ale też i odkrycia tajemnic przeszłości!
Czy ten opis nie brzmi dziwnie? Kiczowato wręcz? W końcu mamy fabularną kliszę, sztampę niemalże, bo oto zwyczajny, szary nastolatek nagle zdobywa moce. Ilu już takich było? Peter Parker, czyli marvelowski Spider-Man, to najoczywistszy przykład, który jako pierwszy ciśnie się na usta, ale podobnych mu było przecież (i wciąż jest, spójrzcie choćby na znane i po polsku, świeże przecież przygody Ms Marvel). Po co to powielać? Do tego geneza bohatera brzmi niemalże idiotycznie. Palenie papierosów, jako czynnik wyzwalający moc? To brzmi, jak fabuła doskonała do filmów Tromy (jeśli nie wiecie o czym mówię, koniecznie powinniście zapoznać się z tą kwintesencją kiczu), a nie coś ambitnego. Ale to tylko pozory.
Po co Clowes bierze na warsztat takie zgrane motywy? A właśnie dlatego, że są zgrane. Że są kliszami, które doskonale zna każdy. Bierze je, by pokazać, że można coś z nich jeszcze wycisnąć, ale także by się nimi pobawić. Bo wyrósł na tym, kochał to, a teraz ma okazję przedstawić je po swojemu. I robi to w genialny sposób. Kiczowaty? Bynajmniej, bo chociaż te motywy, kreowane przecież kilka dekad temu, kiczem były już w owym czasie i nadal się to nie zmieniło, u Clowesa zyskują nie tylko drugie życie, ale i prawdziwą głębię. Autor przy okazji z umiłowaniem geeka, osadza całość w realiach rodem z tandetnego kina fantastycznego klasy b (albo jeszcze gorszej), pokazując, że nie ma złych motywów, nie ma złych pomysłów ani estetyki, a jedynie złe może być ich wykonanie.
Dzięki temu „Miotacz śmierci” (ach jak przyjemnie kiczowaty jest sam ten tytuł!) staje się ambitną i porywającą rozrywką, która skłania do myślenia. Jest tu akcja, jest klimat, ale przede wszystkim jest życie, takie prawdziwe, bliskie nam, pełne samotności i depresyjnego nastroju, malkontenctwa i filozofowania. Nie brak tu również odwołań do kultury i popkultury, wśród których najbardziej w oczy rzuca się sam fakt użycia papierosów, jako czynnika wyzwalającego moce. Z jednej strony bowiem obśmiewa w ten sposób nachalny dydaktyzm opowieści obrazkowych sprzed dekad, a z drugiej, w połączeniu z latami 70. XX wieku, w których dzieje się część akcji, w jasny sposób odnosi się do Comic Code, broniącego poruszania tego typu kwestii, i takich opowieści, jak „Spider-Man”, które wywołały wiele kontrowersji tym, że nawet w formie potępienia, poruszały tematy używek (pamiętne historie z uzależnionym od narkotyków Harrym Osbornem).
Podobnych rzeczy można by przywołać jeszcze wiele, ale „Miotacz śmierci” to kolejny z komiksów, część przyjemności z lektury którego wynika właśnie ze znajdowania takich nawiązań. Ale urzeka tu też psychologia postaci, wykreowanie ich losów i świata, doskonała, czysta szata graficzna, znakomity kolor i świetne wydanie (dobrej jakości papier offsetowy idealnie pasuje do klimatu całego albumu). Dlatego polecam gorąco i mam nadzieję, że szybko doczekamy się kolejnych komiksów Clowesa oraz wznowienia tych, których na rynku już brakuje.
|
autor recenzji:
wkp
06.03.2021, 07:19 |