PROJEKT ANTARES
Po kolejnych komiksach Leo trudno oczekiwać czegoś nowatorskiego. Autor od lat eksploruje tę samą tematykę i stosuje te same rozwiązania graficzne. A mimo to jego komiksy znajdują czytelników, którzy „kupują” te sprawdzone patenty. Dlaczego? Przede wszystkim są to na tyle dobrze napisane fabuły, że nie nudzą, nie rozczarowują, choć też nie są szczytem finezji. Do tego to całkiem solidnie zilustrowane komiksy, które nie próbują być czymś więcej niż tylko czytadłem spod znaku science fiction. Leo nie udaje w nich, że bawi się w artystę przez duże „A”. Jest rzemieślnikiem, doskonałym w swoim fachu. I dobrze wie, że gdyby wyszedł poza swoje ramy, gdyby spróbował ambitniejszego zadania, w zmaganiu takim pewnie by poległ. Przez lata dłubał więc swoje kolejne cykle – jak "Aldebaran", "Betelgeza" czy wydany właśnie "Antares".
Leo tak trochę ciągle tworzy o tym samym. Cały czas obraca się wokół tych samych tematów. Punktem wyjścia jest poszukiwanie nowego miejsca we wszechświecie. Późnej musi pojawić się motyw walki o byt z nieokiełznaną florą i fauną. Do tego dochodzą ludzkie słabości, ale też problemy rangi globalnej. W "Antaresie" to fanatycy religijni z sekty dowodzonej przez Jedediaha Thorntona, który poszukuje nowego miejsca, gdzie mogliby zamieszkać jego wybrańcy. Miejscem tym ma być właśnie Antares. Problem jednak w tym, że planeta ta okazuje się nie być tak życzliwą i spokojną, jak wydawać by się mogło z obrazków przesyłanych przez ekipę rozpoznawczą. Miały jednak swój cel - gdyby nie fikcyjna prezentacja cały projekt finansowany przez Forward Enterprises stałby pod znakiem zapytania.
W "Antaresie" pojawiają sie dobrze znani już bohaterowie. To przede wszystkim Kim Keller - urodzona na Aldebaranie badaczka nowych światów. Ale to też Marc czy Alexa. Do grona dołączają pierwsi kolonizatorzy Antaresu: Zao, Mei oraz Salif, którzy niejako "testują" planetę pod kątem przydatności do zamieszkania. Do nich należy "podkoloryzowanie" realiów i pokazanie nowego świata w lepszym świetle, niż jest w rzeczywistości. Muszą odrzeć planetę z części co bardziej niebezpiecznych zwierząt i roślin. Przymknąć oko na niektóre aspekty. Jednym z nich jest np. znikanie organizmów żywych (pierszą "znikniętą" istotą ludzką jest jedna z argonautek, później znika też córka Kim; tak, Kim ma córkę!).
Autor próbuje jednak w swej serii pokazać coś więcej niż tylko science fiction. Cały cykl traktuje przecież o wyniszczaniu naszego miejsca na Ziemi. Leo traktował też już o dyktaturach. W "Antaresie" zaś zwraca uwagę na sekty. Na religijnych popaprańców, którzy wykoślawiają idee wiary. Na tych, którzy próbują sprowadzić pod przykrywką religijnych nakazów pozycję kobiety na najniższy poziom w społecznej hierarchii.
"Antares" bazuje na sprawdzonych już dobrze patentach przy okazji "Aldebarana" i "Betelgezy". Ale też wydaje się być też chwilą na złapanie oddechu w galaktycznej epopei. Leo na nowo ustawia postacie. Wprowadza wreszcie na dobre przedstawicieli obcej cywilizacji, dzięki którym fabuła płynnie przeskoczy dalej. Wszak nie jest tajemnicą, że przed nami "Powrót na Aldebarana", gdzie ręka w rękę z naszymi bohaterami właśnie Calterianie zajmą się dalszymi badaniami tego globu.
Wtórność ta jednak nie przeszkadza w odbiorze kolejnych serii. Choć gdyby dziś Egmont próbował zaserwować je czytelnikowi w formie pojedynczych albumów, pewnie nie miałyby zbyt wielkiego grona odbiorców (chociaż... przecież Timof w formie pięciu albumów wydał inny cykl Leo - "Centaurus"). Siłą polskiego wydania są natomiast edycje w integralach, zbierające w opasłe tomy całe serie. Dzięki temu Leo ma swoje pięć minut nad Wisłą.
Andrzej Kłopotowski
autor recenzji:
Mamoń
28.05.2021, 10:01 |