JESZCZE WIĘCEJ LUCYFERA
Już tom pierwszy – swoją objętością - robił wrażenie. Tom drugi „Lucyfera” jest jeszcze grubszy. Ale to dobrze. W środku zmieściło się dzięki temu jeszcze więcej piekielnego dobra. Dobra, będącego zapowiedzią finałowej odsłony dzieła jakie napisał Mike Carrey.
Tomiszcze pierwsze zakończyła zapowiedź konfrontacji z Bogiem. Bogiem wkurwionym na Lucyfera za to, że wykreował swój własny świat, na wzór i podobieństwo tego boskiego. A później zaczął zasiedlanie otwierając jego bramy. Zaczął rozwijać i cywilizować. Z pewną tylko różnicą – w jego świecie nie ma bogów, nie ma wiary, nie ma nieba ani piekła. Tak… Lucyfer porzucił knajpę Lux w Los Angeles i zaczął bawić się w demiurga. Tomiszcze drugie dalej prowadzi Lucyfera do konfrontacji. Lucyfera, który po drodze zmartwychwstaje. Który próbuje wskrzesić Elaine Belloc – córkę archanioła Michała i wnuczkę samego Jahwe. Który chce przywrócić Mazikeen twarz. Który musi stawić czoła zdradzie kamratów. Który próbuje – żeglując po krawędzi między Niebem a Ziemią statkiem Naglfar, zbudowanym z paznokci nieboszczyków – przejąć władzę nad boskim światem…
W drugim tomie z Lucyferem dostajemy aż 29 rozdziałów (czyli pierwotnych zeszytów) opowieści. Znów są to historie z różnych światów. No bo mamy tu horror, bajkę, fantasy, opowieść historyczną, komiks spod znaku płaszcza i szpady, biblijne i bluźniercze wręcz przypowieści, historię wyjętą z mitologii nordyckiej czy też odrobinę orientu i snów. To ostatnie nie dziwi. Wiadomo - wszak „Lucyfera” nie byłoby bez serii „Sandman” traktującej o Władcy Snów.
I można by tak jeszcze dorzucać kolejne wątki, sprawnie skompilowane w jedną, narracyjną nić. Carrey nie ograniczył się bowiem do prostej opowieści o zadzierającym z ojcem Lucyferze. W role obsadził całą gammę postaci, które mogą pociągnąć fabułę, odstawiając jednocześnie pierwszoplanowego bohatera na bok. Tu „Lucyfer” ma dużo wspólnego z przywołanym już „Sandmanem”. Carrey opowiada podobnie jak Gaiman, wierząc w czytelnika. W to, że nie pogubi się w wątkach i historiach pobocznych.
Teraz pozostaje tylko czekać na ostatni akord sagi o Lucyferze. W obecnej edycji Egmont wypuszcza ją bowiem w zaledwie trzech opaśnych, tomiskach w twardych oprawach. Każdy z nich wygląda jak… Biblia. A że Lucyfera? Ważne, że to wytwór na poziomie.
autor recenzji:
Mamoń
23.08.2021, 22:02 |